Pozostać ślepym i głuchym i niemym?
Światosław Karawańskyj
I
Koczujemy pod dnem góry
lodowej ni żywi
ani umarli.
Źrenica, co bezgranicznie mnie więzi,
nie zna granic w zadawaniu
tortur, od których śmierć
jest tak powolna
jak topnienie
zamarzniętego
na kość –
oceanu.
II
Nikt nie pamięta od ilu już lat
w tajnych promieniach czarnego oka,
którego martwa powieka to odsłania noc –
to zabija dzień – z tęsknoty do tlenu
światła i wybawiając się od wzajemnej
nienawiści, wzlatujemy –
rozbijając się
o atrapę nieba:
lodową
pięść.
Obłąkani alpiniści sumień
błądzimy w labiryncie z lodu,
a północny wiatr odmierza doby
i kroków rytm; miesiące i lata, jak grad zboże,
garbią nas w zaspy śniegu, pod którymi mróz spala
kości tych, co ciepłem własnych serc i ust
chcieli stopić gniotący,
miażdżący nas
góry
cios.
VI
Jak zamieć z czarnego granitu
kruków, wron i gawronów ławice
kamienują nas
spadając
z wysokiego
wichru:
i wyszarpują
na wysokość martwego światła
przeklętej gwiazdy –
oczy
VIII
Osadzeni między ruchomymi górami lodowymi
u ich podnóża zakładamy rodziny i osady,
i o zmierzchu czarnego świecidła zakładamy się
kto dożyje śmiercionośnego świtu.
X
Mijają lata.
Trwa samą siebie pożerająca zima.
Jak śmiercią sięgnąć –
śnieg.
Biały jak niegaszone wapno walec horyzontu,
granatowe szkło nieba, szklana wata chmur –
i miażdżone nimi krajobrazy:
iglaste lasy lodu
sumiennie popielące
powstańców sumienia;
zaspami popiołu zasypane
namioty nadziei,
w których kostnieje ostatnie słowo
wszystkich naszych modlitw.
XI
Pod okiem góry mściwości,
którego źrenica jest najwyższym
prawem
zrywamy paznokcie
i gdy wszechwidzącą obręcz przesłoni
na sekundę powieka najwyższego
zniecierpliwienia –
podpisujemy
na siebie wyrok
i wrzucamy w szparę
nieprzeniknionej źrenicy.
Nawet ta forma protestu pozostaje
bez odpowiedzi.
XIII
Kiedy bezgwiezdną nocą
rodzą się dzieci –
oddech ich połyka
Anioł Ciemności,
który tron ma
w lodowej źrenicy.
Karmione światłem zła
tak martwe są,
że nieśmiertelne
z nienawiści.
Oto z okruchów
ocalałej miłości
powstają przeciw nam
strażnicy
przekleństwa.
XIV
Tutaj trwa wciąż jedna pora roku:
rozpacz.
I choć gwiazdy spadają
jak głowy, co ciągną za sobą
ostatni łyk tchu zmieszany z krwią –
co przepala planetę
i spada jak kometa –
żadna z nich nie wskazuje,
gdzie i kiedy Słowo
staje się Ciałem.
I czy powstanie
z lodu.
XVI
Nocą
z wielu z nas wychodzą
ślepe zwierzęta
sumień.
Wokół oszalałych
zatrzaskuje się wielka,
przeźroczysta
bryła.
XX
Pieczęć nieruchomego asfaltu
na niebie i odwzorowany z niej
ogród planety:
karcer jak ocean ze smoły,
w którym zapadają się wszystkie
nadzieje i marzenia;
wszystkie
dzienne sprawy.
XXI
Zabić, zabić w sobie
obcy skowyt,
co ujarzmia –
Wypalić głos
ogłaszający ten
tamten świat:
zamknięci w Czarnej Kuli –
kiedy Ciebie
opuściliśmy?
Ojcze.