logo

Oddział Poznań

  • 1
  • 2
  • 3

KORNEL MORAWIECKI – BOHATER NASZEJ NIEPODLEGŁOŚCI

niedziela, 11 październik 2020 15:28

Morawieccy – rodzina zapisana w polskiej historii

Rodziny szlacheckie często nosiły nazwiska brzmiące podobnie do miejsc pochodzenia swych przodków. Dla Morawieckich miejscowością taką była Morawica – wieś w Ziemi Świętokrzyskiej, dziś już stanowiąca jedno z miast Powiatu Kieleckiego. Jeszcze na przełomie XVIII i XIX wieku nieco inne, bliższe nazwy miejscowości, było brzmienie nazwiska wywodzącej się stamtąd ziemiańskiej rodziny. Poprzednicy Morawieckich znani byli wtedy jako - Morawiccy.

W dawnych wiekach ród pieczętował się herbem Jelita, szczycił się uczestnictwem swych przodków w bitwie pod Grunwaldem. Jak większość polskiej szlachty nie był bardzo majętny. Dramatyczne wydarzenia XVII i XVIII w. przyniosły mu dotkliwe straty. Od uszczuplenia stanu posiadania wielekroć smutniejszy był liczebny zanik samej rodziny, która na początku XIX stulecia sprowadzała się do jednego tylko małżeństwa. Na domiar złego straszny los doświadczał je śmiercią kolejnych dzieci. Z dziewięciorga przeżyło tylko pierwsze i dwoje ostatnich. W kolejnych pokoleniach ta jakże smutna tendencja jednak się odwróciła. Dziś osób mających wspólnych przodków i noszących to samo nazwisko są setki. W realiach XIX wieku pojawianie się w kolejnych pokoleniach wielu dzieci oznaczało też jednak, że większość członków rodziny nie mogła liczyć na utrzymywanie się z rodowego majątku. Poszukując źródeł utrzymania część Morawieckich związała wtedy swoje życie z Warszawą. Ich życie nie ograniczało się do spraw prywatnych. Wielu uczestniczyło w niepodległościowej konspiracji. Jeden z członków rodziny w 1861 roku zginął od rosyjskich kul w czasie patriotycznej manifestacji na Krakowskim Przedmieściu. Inni walczyli w Powstaniu Styczniowym.

Ojciec Kornela Morawieckiego, a także jego rodzeństwo, przychodzili na świat na Ziemi Świętokrzyskiej, we wsi Nawarzyce, skąd przenieśli się do miejscowości Raków, nieopodal Jędrzejowa. W latach II wojny światowej wszyscy zostali żołnierzami Armii Krajowej.

Rodzina matki Kornela Morawieckiego, Jadwigi z Szumańskich, była ziemiańskim rodem zamożniejszym od Morawieckich. Jej dziadek pochodził z wielkopolskiego Zagórowa, uczestniczył w Powstaniu Styczniowym, był ordynansem generała Mariana Langiewicza. Mieszkał potem w Tarczynie, gdzie niektórym znany był z posiadania ptaka – kosa, którego nauczył gwizdania melodii „Mazurka Dąbrowskiego”. Kiedy na ulicy pojawiali się carscy żandarmi lub urzędnicy, na dyskretne polecenie ptaszek ten wyćwierkiwał zakazaną przez zaborców melodię pieśni. Muzykującego ptaszka zawsze starali się schwytać, ale nigdy im się to nie udało.

W powstaniach i działalności niepodległościowej brali też udział inni członkowie rodziny. Józef Szumański, stryjeczny brat pradziadka Kornela Morawieckiego, był drukarzem powstańczych ulotek i biuletynów. Zapłacił za to życiem a jego pogrzeb przerodził się w wielką patriotyczną manifestację.

Jak wielu Polaków pochodzenia ziemiańskiego, także ojciec matki Kornela Morawieckiego musiał opuścić rodzinne strony i szukać sposobów utrzymania w Warszawie, gdzie mieszkało już wielu jego krewnych. Pracował na kolei, potem został tramwajarzem, związał się z partią Józefa Piłsudskiego.

Rodzice Kornela Morawickiego poznali się w latach trzydziestych, ślub wzięli w styczniu 1939 i zamieszkali w Warszawie.

Wojenne dzieciństwo

Przed wybuchem wojny Jadwiga i Michał Morawieccy wprowadzili się do jednopokojowego mieszkania w kamienicy przy ul. Mińskiej na warszawskiej Pradze. Przyszła matka Kornela, posiadająca pełne średnie wykształcenie i biegłą znajomość paru obcych języków, zajmowała się udzielaniem lekcji. Przyszły ojciec miał małą maturę i kwalifikacje techniczne, co dawało pewność dość dobrego zarobkowania.

Tuż przed 1 września Michał Morawiecki został powołany do wojska. Walczył w oddziale zwiadu artylerii konnej, brał udział m. in. w bitwie pod Mławą. Po klęsce Michałowi Morawieckiemu udało się uniknąć niewoli i przedostać do Warszawy. Bombardowania dokonały spustoszeń także w okolicach ul. Mińskiej, ale kamienica nr 26 przetrwała. Zaczęła się noc okupacji – czas codziennego terroru, lęku o życie, nieustannych grabieży i nędzy. Nadzieje wiązano z Francją, od 3 września 1939 przynajmniej formalnie znajdującej się w stanie wojny z Niemcami i której zwycięstwo mogło być polską szansą. W czerwcu 1940 Francja poniosła jednak druzgocącą klęskę. Przygnębiało to, ale też pokazywało, że przegrana Polski w samotnym boju przeciw potężnym agresorom niemieckim i sowieckim, nie była porażką aż tak wielką.

Kornel Morawiecki przyszedł na świat w okupowanej stolicy 3 maja 1941. Do jego wspomnień z najmłodszych lat należy sytuacja, w której jako trzyletnie dziecko, idąc wraz z mamą ulicą, przestraszył się patrolu niemieckich żandarmów. Wryły mu się w pamięć słowa, wyszeptała wtedy przez matkę: „Kornelku, nie możemy uciekać. Musimy iść, bo jeśli będziemy uciekać to oni nas zastrzelą”.

Warunki życia w wojennej Warszawie, niedożywienie i brak leków sprawiały, że młodziutki Kornel zapadał na zdrowiu. Zbawieniem okazały się pobyty u rodziny, zamieszkującej na Ziemi Świętokrzyskiej, głównie dziadków ze strony ojca. Wiejskie powietrze, kozie mleko, świeże warzywa (głównie brukiew) pomogły pokonać choroby. Czas ten zapoczątkował też przyjaźnie z wieloma kuzynami i wujkami, należącymi wówczas do oddziałów AK. Byli wśród nich żołnierze sławnego oddziału Jędrusiów. Romuald Morawiecki (pseudonim Hardy), młodszy brat ojca, należał do wsławionego bohaterstwem zgrupowania AK „Balleta”. Świetnie jeździł konno, w Jędrzejowie uczestniczył w uwieńczonej sukcesem akcji odbicia więźniów gestapo. W szeregach AK walczyli też pozostali bracia Michała Morawieckiego – Józef i Tadeusz. Ich imiona nie były przypadkowe – rodzice nadawali je na cześć narodowych bohaterów i postaci z patriotycznej literatury: Michała Wołodyjowskiego, Romualda Traugutta, Tadeusza Kościuszki, Józefa Piłsudskiego. W walkę z okupantem zaangażowana była cała rodzina. Babcia szyła mundury i dostarczała żywność dla leśnych oddziałów, w wiejskich domach odbywało się także tajne nauczanie. Konspiracyjnym lekcjom przysłuchiwał się też Kornel Morawiecki, będący wówczas w wieku przedszkolnym. U krewnych i przyjaciół z Ziemi Świętokrzyskiej letnie miesiące spędzał on także w latach powojennych, dorastając wśród opowieści o konspiracji i walkach leśnych oddziałów.

Bardzo wcześnie włączył się w konspirację także ojciec Kornela Morawieckiego – Michał. W powojennych latach, w których przynależność do AK często oznaczała represje, nie opowiadał o tym swoim dzieciom. Wiadomo jednak, że zajmował się gromadzeniem broni i amunicji a mieszkanie przy ul. Mińskiej było miejscem szkoleniowych spotkań żołnierzy podziemia. Do jego wspomnień należało m.in. zdarzenie z czasu, w którym nowoutworzona dzielnica żydowska była dopiero otaczana ceglanym murem. Opowiadał: „Wracałem z pracy po nocnej zmianie, miałem przepustkę, uprawniającą do poruszania się po mieście po godzinie policyjnej. Na pustej ulicy zobaczyłem niemieckiego żołnierza, katującego żydowskiego chłopca, który wraz z workiem żywności próbował powrócić na teren getta. Miałem nóż i widząc, że ten zbrodniarz chyba to dziecko zamorduje, z trudem powstrzymywałem się przed tym, żeby nie podejść z tyłu i nie zabić podłego oprawcy. Było to jednak po egzekucjach w Wawrze i innych niemieckich akcjach odwetowych, kiedy to za jednego zabitego Niemca mordowali oni kilkudziesięciu Polaków. Powstrzymałem się z obawy przed takim odwetem. Ale do dziś nie wiem, czy dobrze zrobiłem, nie zabijając tego bandyty”.

W czasie Powstania Warszawskiego, jak zwykle o tej porze roku, trzyletni Kornel Morawiecki przebywał u rodziny na wsi. Michał Morawiecki brał udział w walkach na Pradze a po ich zakończeniu do lewobrzeżnej części stolicy nie zdołał się przedostać przez silnie przez Niemców strzeżoną linię Wisły. W ponad dwumiesięcznym powstańczym boju stolicy brali udział i ginęli bliżsi i dalsi członkowie rodziny.

Na tle często tragicznych wydarzeń, związanych z wypieraniem z ziem polskich wojsk niemieckich przez Armię Radziecką, doświadczenia rodziny Kornela Morawieckiego były dość szczęśliwe. Leśne oddziały Armii Krajowej, w których służyli bracia Michała Morawieckiego, spotkały się i nawet współdziałały z frontowymi oddziałami sowieckimi, złożonymi z prostych żołnierzy niskich szarż. Ze wspomnień wynika, że pragnęli oni „bić Germańca” a jeden z nich gorączkowo dopytywał: „Skaży brat, skolko kilometer na Berlin?” (Bracie powiedz, ile stąd jeszcze kilometrów do Berlina?). W ślad za jednostkami frontowymi Armii Radzieckiej posuwały się siejące terror oddziały NKWD. Związana z AK rodzina Morawieckich miała szczęście należeć do tych, których poważniejsze represje w tym okresie nie dotknęły.

Młodość na gruzach

Wydarzenia ostatniego roku wojny oszczędziły kamienicę przy ul. Mińskiej. Tuż obok w gruzach leżało jednak wiele domów. Pozbawieni dachu nad głową w podwórkach i na skwerach wznosili szopy z niedopalonych belek. Wiele takich prowizorycznych bud przez długie lata służyło za domy licznym warszawskim rodzinom. Niedostatek mieszkań w mieście, w którym większość kamienic Niemcy obrócili w perzynę, skutkował skrajnym przepełnieniem wszystkich pomieszczeń nadających się do zasiedlenia. Także jednopokojowy lokal Morawieckich ciągle pełen był ludzi. Za dnia – wszyscy wychodzili do pracy, do szkół. A nocowanie pokotem na podłodze dwudziestu i więcej osób było normą tamtych czasów.

Jedno ze wspomnień Kornela Morawieckiego z roku 1945 dotyczy pierwszego po wojnie spaceru ze swym ojcem po Starym Mieście. Udali się tam krótko po udostępnieniu pierwszego pontonowego mostu, łączącego brzegi Wisły. Znaleźli się wtedy w wielkiej krainie wypalonych ruin. Żadna z kamienic nie przypominała swojego przedwojennego oblicza, zwały gruzów wypełniały ulice, zacierając topografię miasta. Czteroletni Kornel był wtedy świadkiem przerażenia i bezradności swojego ojca. „Gdzie ja jestem? Co to za miejsce?” – co chwilę powtarzał, wspinając się na kolejne sterty gruzów, by z ich szczytu rozglądać się za jakąkolwiek budowlą, mogącą stanowić punkt orientacyjny. Miasto świetnie mu znane od dziesięcioleci było jednak pustynią, na której trudno odnaleźć drogę, prowadzącą do jakiegokolwiek celu. Błądząc pośród kikutów wypalonych ścian ojciec z synem weszli w coś w rodzaju wąwozu między wzniesieniami, usypanymi z potłuczonych tynków i cegieł. Po chwili Michał Morawiecki skierował się w stronę jamy, prowadzącej do jakiejś piwnicy. W jej ciemnościach zapalił zapałkę. W blasku mdłego światła, głosem pełnym przerażenia powiedział wtedy: „Jezus Maria! Jesteśmy w podziemiach katedry świętego Jana!” Miejsce to rozpoznał, widząc w nim przysypane gruzami grobowe sarkofagi polskich królów.

Powojenne lata były czasem strasznego ubóstwa, w których kupienie garnka było radosnym wydarzeniem. Szanowano każdy przydatny przedmiot, wagę niemal skarbu miała każda książka a często były to woluminy nadpalone, z brakującymi kartkami. Brakowało wszystkiego, plagą było wszechobecne, niemożliwe do zwalczenia robactwo. Ze wszystkich obrazów powojennej rzeczywistości w młodym Kornelu wrażenie najbardziej przejmujące wywoływali ludzie sponiewierani strasznymi przeżyciami. Na każdym kroku spotykał inwalidów bez nóg lub bez rąk, codziennie widywał ludzi wyniszczonych chorobami, nie mogących odzyskać psychicznej równowagi po traumatycznych doznaniach. Wielu nie potrafiło powrócić do normalnego życia po tym, gdy w egzekucjach wymordowano ich rodziny. Powojenne lata były czasem mrówczej aktywności milionów Polaków, starających się w jak najszybszym tempie dźwigać z ruin zniszczone wioski i miasta. Zarazem wszędzie też pełno było ludzi, którym wojenne doświadczenia odebrały wiarę w sens jakichkolwiek wysiłków. Stąd zjawiskami o wielkiej skali był alkoholizm, różne formy przestępczości i agresji. Którymś razem kilkuletni Kornel Morawiecki został na warszawskiej ulicy uderzony w głowę kamieniem, rzuconym przez być może obłąkanego człowieka. Świadkiem tego, jak traci przytomność i zalewa się krwią, była sąsiadka, wdowa po pułkowniku Bokszczaninie. Zranionego natychmiast zaniosła do domu a obrażenia na szczęście obrażenie nie były zbyt groźne. Od tego czasu rodzice starali się, by ich dziecko jak najrzadziej pozostawało bez opieki. Nie sposób było jednak zapewnić bezpieczeństwo choćby w jego drodze do szkoły. Na ulicach często pojawiały się watahy chuliganów. W świecie, który najeźdźcy wywrócili do góry nogami, kwitła różnoraka przestępczość. Milicja więcej uwagi przywiązywała do tropienia przeciwników ustroju, niż do zapewnienia elementarnego bezpieczeństwa zwykłych ludzi.

Niedawno zakończona wojna nadal zbierała swoje żniwo. Wielu wyniszczonych chorobami, nie mogących się uwolnić od tragicznych przeżyć, przedwcześnie umierało. Jednym z nich był młodszy brat ojca – Józef Morawiecki Do wybuchu wojny studiował w Szkole Głównej Handlowej, w czasie okupacji wsławił się bohaterską walką w oddziale AK a potem zmarł na atak serca, nie osiągając nawet trzydziestego roku życia

Częścią dzieciństwa były oczywiście typowe dla dziatwy każdych czasów, zabawy toczone na podwórkach czy w przerwach między lekcjami. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych także najmłodszym trudno się było jednak oderwać od świadomości tragedii, jakie przetoczyły się przez ich rodziny. Wśród dzieci mnóstwo było sierot, wychowywanych przez bliższych i dalszych krewnych. Bardzo wielu w latach wojny utraciło ojca lub kogoś z rodzeństwa. Także najmłodsi zdawali sobie sprawę z tego, że miejsca, w których mieszkali, uczyli się, bawili przed paroma laty były sceneriami strasznych zbrodni i wielkich nieszczęść. Pierwsze trzy szkolne lata Kornel Morawiecki uczęszczał do szkoły, mieszczącej się w drewnianym baraku. Dopiero po roku 1950 odbudowany został budynek szkoły w pobliżu ul. Skaryszewskiej. Jak wszyscy wiedział, że ta dźwignięta z ruin szkoła w latach okupacji była jednym z miejsc, do których Niemcy zwozili ludzi schwytanych w czasie ulicznych łapanek. W salach lekcyjnych, będących wówczas pomieszczeniami dla więźniów, stłoczone ofiary okupantów oczekiwały na decyzję w sprawie ich dalszego losu. Najszczęśliwszą, nawet jeśli w domu zostały pozbawione opieki dzieci, było wywiezienie na roboty do Niemiec. Często jednak zatrzymanych kierowano do obozów koncentracyjnych lub więziono w charakterze zakładników, mających zapłacić życiem za czyjąkolwiek akcję, wymierzoną w okupantów. Bywało też, że w murach tej szkoły setki warszawiaków spędzały ostatnie godziny życia przed śmiercią w którejś z ulicznych egzekucji.

Rodzice Kornela Morawieckiego nigdy nie opowiadali mu o niczym, co wiązałoby się z okupacyjną konspiracją czy walką w szeregach Armii Krajowej. Do połowy lat pięćdziesiątych wszyscy, którzy w czasie wojny byli związani z Polskim Państwem Podziemnym, narażeni byli na represje. Przez więzienia przechodziły setki tysięcy Polaków, którym zarzucano prowadzenie działalności przeciw komunistycznym władzom. A reżim ten przeciwnika swoich rządów widział w niemal każdym żołnierzu AK. Aresztowania, tortury w katowniach Urzędu Bezpieczeństwa, wyroki śmierci i egzekucje były codziennością tamtych czasów. Ani ojciec ani matka Kornela Morawieckiego przez wiele lat nie opowiadali więc swoim dzieciom o wojennej służbie ich ojca w podziemnej armii. Obawiali się, że wiedza ta, jeśli by się nią podzielił np. w szkole, mogła ściągnąć prześladowania na niego samego i na całą rodzinę. Nieco inaczej było w domach krewnych z Ziemi Świętokrzyskiej, w których młody Kornel co roku spędzał wakacje. Dziadkowie, wujkowie i kuzyni często przywoływali czasy walki w leśnych oddziałach a z opowieści tych poznać można było też uniwersalne zasady konspiracji. Temat wojennej walki z Niemcami w warszawskim mieszkaniu państwa Morawieckich pojawiał się przy okazji odwiedzin towarzyszy broni z lat okupacji. Z toczonych wtedy rozmów dzieci mogły się wówczas dowiedzieć czegoś o walecznej przeszłości swojego ojca. Kornel Morawiecki bywał też wtedy świadkiem przerażenia swojej matki. Kiedy bowiem rozmowy stawały się głośne, zachodziło ryzyko, że usłyszy je ktoś niepożądany. Przechodzący ulicą szpicel Urzędu Bezpieczeństwa (a krążyło ich wtedy po mieście bardzo wielu) mógł się zorientować, że jest świadkiem spotkania weteranów Armii Krajowej. A wtedy aresztowania byłyby bardzo prawdopodobne. Ostrożnie też w tych czasach słuchano zagranicznych rozgłośni radiowych. Specjalne stacje nadawcze reżimu komunistycznego zagłuszały je charakterystycznym dźwiękiem, który łatwo było rozpoznać. W mieszkaniu Morawieckich był on słyszany często szczególnie od roku 1952, w którym nadawanie rozpoczęła Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. Swoje audycje emitowało ono jednak na wielu częstotliwościach, co umożliwiało znalezienie zakresu o względnie zrozumiałej jakości przekazu. Stosunek Michała Morawieckiego do płynących wraz z nim treści był nacechowany rezerwą. Wieści te bowiem płynęły z instytucji państw, które w czasie gdy Polska znajdowała się w największej potrzebie, bardzo boleśnie ją zawiodły. Polskojęzyczne audycje Radia BBC, Głosu Ameryki czy Wolnej Europy były więc źródłem informacji, ale nie budziły ani nadmiernego zaufania ani szczególnych nadziei.

Od najmłodszych lat Kornel Morawiecki pochłaniał ogromne ilości książek. O dobrą lekturę nie było w tamtych czasach łatwo. Biblioteki były ubogie, decyzją władz komunistycznych zabrano z nich książki bardzo wielu poczytnych autorów. Ich miejsce zastępowała literatura sowiecka, socrealistyczne „powieści produkcyjne” i przeróżne dzieła propagandowe. Młody Kornel zaczytywał się jednak nie tylko w Trylogii Sienkiewicza czy poezjach Słowackiego, ale także w popularnonaukowych pracach na temat chemii, fizyki czy biologii. Pilnie studiował też podręczniki do gry w szachy. Grę tę uwielbiał i rzadko spotykał rywali, potrafiących z nim wygrać. Książki przygodowe, takie jak „Winnetau” Karola Maya czy „Jeździec bez głowy” Thomasa Mayne Rieda, najczęściej pochodziły z biblioteczek kolegów. Krążyły między rówieśnikami a często były zdekompletowane, stąd jednym z tematów rozmów było wymyślanie tego, co mogło się zdarzyć na stronach, których w jedynym dostępnym egzemplarzu brakowało.

Po ukończeniu szkoły podstawowej Kornel Morawiecki został uczniem warszawskiego IV Liceum im. Adama Mickiewicza. Zaczął się wtedy interesować m.in. filozofią. Z tamtego czasu datuje się początek jego wielkiej fascynacji ideami Simone Weil. Za nie mniej ważną uważał życiową drogę, obraną przez autorkę „Rozważań o przyczynach wolności i ucisku społecznego”. Uosabianą przez Simone Weil spójność wyznawanych poglądów i czynów przyjmował jako niezbywalną moralną zasadę. Dzieła tej myślicielki pragnął poznawać w oryginale, w związku z czym rozpoczął wytrwałą naukę języka francuskiego. Tak poważne zainteresowania zaledwie czternastoletniego chłopca zwróciły uwagę księdza z parafialnego kościoła, do którego Kornel Morawiecki uczęszczał na lekcje religii. Kapłan ten zaproponował mu uczestnictwo w spotkaniach, organizowanych dla młodzieży studenckiej. Kończące się dyskusją wykłady na temat historii Kościoła, teologii czy filozofii chrześcijańskiej zawsze były dla młodego człowieka bardzo inspirującym przeżyciem. Największe zainteresowanie wzbudziły w nim studia nad tekstami biblijnymi. Znane z późniejszych czasów duszpasterstwa akademickie w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych nie miały prawa rozwijania jawnej działalności. Spotkania, na jakie uczęszczał Kornel Morawiecki, miały charakter półkonspiracyjny. Oprócz treści religijnych spotkać się na nich można było z objętą cenzorskim zakazem literaturą i poznawać nieobecne w podręcznikach wątki narodowej historii.

Wydarzeniem, które wstrząsnęło Polską, była w roku 1953 śmierć Józefa Stalina. Kraj wypełniony został odgórnie narzuconą żałobą. Natomiast w umysłach i cichych rozmowach milionów Polaków z odejściem krwawego tyrana wiązano nadzieje na lepszą przyszłość. Po dwóch latach zaczęło się dawać odczuć stopniowe łagodzenie represji. W czerwcu 1956 w Poznaniu wybuchły protesty o największej dotąd skali. Zostały stłumione za pomocą czołgów i broni maszynowej. Dążenie do zmian osiągało już jednak rozmiar niemożliwy do powstrzymania. Miało to swój wyraz w samym Związku Sowieckiem, na obradach XX zjazdu partii komunistycznej, na którym dawano wyraz konieczności przeprowadzenia reform i krytycznie wyrażano się o czasach rządów Stalina. Działy się więc rzeczy, które krótko wcześniej były wręcz nie do pomyślenia. W efekcie tych tendencji w październiku 1956 do władzy w Polsce doszedł Władysław Gomułka. Zmiana ta przez sporą część społeczeństwa została przyjęta z nadzieją a czasem wręcz entuzjazmem. Wyrazem tego był wielki wiec, który na warszawskim Placu Defilad i w jego okolicach skupił kilkaset tysięcy ludzi. Uczestniczył w nim także piętnastoletni Kornel Morawiecki. Po powrocie do domu podzielił się z rodzicami swoimi wrażeniami z niezwykłego wydarzenia. Opowiedział, że wielki tłum na cześć Władysława Gomułki zaśpiewał piosenkę ze słowami „Sto lat”. Rodzice relacje te przyjęli obojętnie – mama wzruszyła ramionami a ojciec skrzywił się tym samym wyrażając daleko idący sceptycyzm. Po latach Kornel Morawiecki z podziwem dla przenikliwości swych rodziców uznał, że ich ocena wydarzeń była słuszna. Już wtedy wiedzieli oni dobrze, że komunizm to ustrój niereformowalny, stąd rzeczywistą nadzieję na poprawę losu wiązać można było wyłącznie z całkowitym obaleniem opresyjnego ustroju.

Przemiany dokonujące się w Polsce, polegające m.in. na cofnięciu przymusowej kolektywizacji gospodarstw rolnych, na wzór sowiecki przekształcanych w kołchozy, szerokim echem odbiły się na Węgrzech. Demonstracja zainspirowana wydarzeniami w Polsce, zorganizowana w Budapeszcie przed pomnikiem gen. Józefa Bema, została ostrzelana przez komunistycznych siepaczy. Dało to początek powstaniu, krwawo stłumionemu interwencją Armii Radzieckiej. Wydarzenia te były wówczas najpierwszym tematem rozmów Polaków. Toczyły się one także w domu Kornela Morawieckiego. Wyrazem solidarności z Węgrami były kolejki chętnych do oddania krwi, potrzebnej do ratowania ofiar walk toczących się na Węgrzech. W polskich miastach na niemal każdym kroku zobaczyć też można było uliczne skarbonki, do których niemal wszyscy przechodnie wrzucali datki, przeznaczone na pomoc dla Węgrów. Do jednej z tych skarbonek Kornel Morawiecki wrzucił większość swych skromnych oszczędności. Zaproponował też kolegom zbieranie butelek, które po zamianie ich w punkcie skupu na pieniądze, umożliwiały wrzucanie do skarbonek kolejnych drobnych sum. Powstanie Węgierskie zakończyło się okupioną licznymi ofiarami klęską. Wysyłając swoje dywizje pancerne przeciw walczącym o wolność Związek Sowiecki dał zniewolonym narodom do zrozumienia, że w obronie integralności swojego imperium może nie cofnąć się przed niczym.

W latach licealnych pasją być może największą stawały się nauki ścisłe. Zainteresowania te Kornel Morawiecki dzielił ze szkolnym kolegą a następnie dozgonnym bliskim przyjacielem Tadeuszem Warszą. Wiedza obydwu tych nastolatków z zakresu matematyki a przede wszystkim fizyki wykraczała daleko ponad program nauczania. Czytając podręczniki akademickie i rozwiązując zadania ze skryptów, przeznaczonych dla studentów politechniki obydwaj chłopcy zdali sobie sprawę z rozmiarów sił zniszczenia, które uruchomić można metodami fizyki nuklearnej. Wiedza z tego zakresu uświadamiała kruchość ludzkiego życia i cywilizacji, zbudowanej przez nasz gatunek oraz skalę zagrożenia, w jakim znalazła się ludzkość po wynalezieniu broni atomowej.

W drugim mieście ruin i nowego życia

Egzaminy maturalne Kornel Morawiecki zdał w miesiącu, w którym ukończył siedemnasty rok życia, w maju 1958. Zastanawiając się nad kierunkiem dalszej edukacji doszedł do wniosku, że powinien wybrać studia medyczne. Nie wiązały się one z tym, co najbardziej go interesowało i pociągało. Uznał jednak, że w kraju ciągle pełnym ofiar wojny, w którym na każdym kroku spotyka się ludzi schorowanych i cierpiących, najbardziej potrzebni są lekarze. Myśl o tym, by w jak największym stopniu być przydatnym społeczeństwu, Kornelowi Morawieckiemu zawsze była bardzo bliska. Po otrzymaniu świadectwa dojrzałości złożył więc dokumenty na Wydziale Lekarskim warszawskiej Akademii Medycznej. Egzaminy zdał pomyślnie, ale ilość uzyskanych punktów okazała się minimalnie zbyt mała, by zakwalifikować się do grona studentów. Właśnie zastanawiał się nad krokami, jakie powinien podjąć w zaistniałej sytuacji, kiedy wraz ze swoją mamą spotkał bliską znajomą – siostrę zakonną, zatrudnioną w ochronce, czyli rodzaju niepublicznego katolickiego przedszkola. Zakonnica ta miała siostrzeńca, również maturzystę, przygotowującego się do egzaminów na Uniwersyt Wrocławski, na którym pragnął studiować fizykę. Jak się okazało – egzaminy we Wrocławiu zaplanowane były na termin na tyle późniejszy, że możliwym było jeszcze przesłanie dokumentów i ubieganie się o przyjęcie. W stolicy Dolnego Śląska i jego bliskiej okolicy mieszkało już kilkoro krewnych i znajomych, co było okolicznością sprzyjającą podjęciu starań o rozpoczęcie studiów w tym mieście. Kornel Morawiecki wspominał, że po przyjeździe do Wrocławia od razu poczuł się w nim, jak u siebie w domu. Ogromna część miasta leżała w gruzach, co łudząco mu przypominało rodzinną Warszawę. Egzaminy wstępne zdał rewelacyjnie i został studentem pierwszego roku. Zajęcia na uczelni doskonale odpowiadały jego oczekiwaniom. Nauce oddawał się z wielką pasją, znajdując też czas na uczęszczanie także na wykłady dla studentów matematyki. Poziom tego kierunku był szczególnie wysoki w wyjątkowo dużą część kadry stanowili tu mistrzowie, wywodzący się z prze – świetnego Instytutu Matematyki lwowskiego Uniwersytetu im. Jana Kazimierza. Ze swojego życia studenckiego Kornelowi Morawieckiemu najbardziej wryły się w pamięć wycieczki po wcześniej mu nieznanych zakątkach Dolnego Śląska. Jedna z pierwszych, wraz z licznym gronem koleżanek i kolegów z roku, była wyprawą rowerową. Wyruszyła z Placu Grunwaldzkiego w kierunku Leśnicy i Środy Śląskiej, więc jej trasa prowadziła przez wielkie dzielnice śródmiejskie. Okazało się, że rowerzystów otaczały tam niemal wyłącznie ruiny i pustkowia.

Od rozpoczęcia studiów Kornel Morawiecki często bywał w domu rodziny Winciorków – krewnych, którzy po wojnie osiedlili się w odległym o 20 km od Wrocławia Wilczynie Leśnym. Relacje szczególnie bliskie wiązały go z pochodzącym z Ziemi Skierniewickiej, urodzonym w roku 1920 Rolandem Winciorkiem. Z pierwszych lat życia wujek Roland pamiętał postać Władysława Reymonta, którego gospodynią była jego matka. Studenta bardziej interesowały wojenne doświadczenia krewnego, który we wrześniu 1939, jako członek drużyny obrony przeciwlotniczej, przyłączył się do oddziału, biorącego udział w walkach zarówno przeciw najeźdźcom niemieckim, jak i sowieckim. Jako żołnierz Armii Krajowej Roland Winciorek uczestniczył m.in. w akcjach dostarczania na teren warszawskiego getta broni, przeznaczonej dla Żydowskiego Związku Wojskowego. Po wojnie był natomiast działaczem organizacji Wolność i Niezawisłość. Za taką samą działalność jego brat zapłacił własnym życiem, ginąc z rąk funkcjonariuszy UB.

W czasach studenckich Kornel Morawiecki wędrował także po górach, dużo pływał (był świetnym pływakiem i ze sportem tym nie rozstawał się do ostatnich miesięcy życia), zdobył uprawnienia sternika jachtowego. Właśnie z żeglarstwem wiąże się jedna z jego przygód, które mogły się zakończyć tragicznie. Miał 18 lat, kiedy na mały rejs klubowym jachtem zaprosił swoich rodziców. Nagle, na środku jeziora, wydarzyło się coś niespodziewanego. Gwałtowny podmuch wiatru wywrócił żaglówkę a wszyscy jej pasażerowie znaleźli się pod wodą. Jedno z niebezpieczeństw takiej sytuacji polega na przykryciu fragmentu tafli wody powierzchnią żagla. Dla osób zaskoczonych i niezbyt dobrze pływających może to oznaczać niemożność wynurzenia się i zaczerpnięcia powietrza. Właśnie coś takiego się wtedy zdarzyło. Kornel dość szybko odnalazł w wodzie swojego ojca, ale przez długie chwile nie mógł odnaleźć mamy. Przypuszczał, że znalazła się właśnie pod płótnem żagla i po nieudanych próbach wydobycia się na powierzchnię pogrąża się już w głębinach. Tak też właśnie było. Nurkując kolejny raz dotarł do miejsca, w którym była mama i wypłynął z nią na powierzchnię wody, zanim doszło do nieodwracalnego nieszczęścia. Żaglówkę udało się przywrócić do właściwej pozycji. Troje jej pasażerów bezpiecznie kierowało się w stronę przystani. Na dno poszły prawie wszystkie przedmioty, znajdujące się na pokładzie – ubrania, buty, dokumenty. Przeżycie to dobitnie uzmysłowiło, jak łatwo i niespodziewanie można ściągnąć niebezpieczeństwo na siebie a przede wszystkim na swoich bliskich. Nawet po wielu latach Kornel Morawiecki mówił, jak ciężką jest dla niego myśl, że mógł wówczas nieumyślnie przyczynić się do śmierci swoich rodziców.

W stolicy Dolnego Śląska szybko trafił też do środowisk podobnych do tych, jakie w Warszawie stanowili studenci, skupieni wokół księży katolickich, organizujących wykłady z zakresu etyki, hermeneutyki biblijnej czy zajęcia służące formacji duchowej. Jednym z kapłanów, których spotkał we Wrocławiu, był prekursor dolnośląskich duszpasterstw akademickich ksiądz Aleksander Zienkiewicz, przez studentów nazywany Wujkiem. Także dla Kornela Morawieckiego był on autorem wielu wykładów skłaniających do twórczej refleksji. W roku 2010 otwarty został proces beatyfikacyjny Sługi Bożego Aleksandra Zienkiewicza.

W czasie górskiej wycieczki, zorganizowanej przez księdza Stanisława Kluzę, Kornel Morawiecki poznał absolwentkę studiów chemicznych Jadwigę Jędrzejewską, z którą kilka miesięcy później się ożenił i założył rodzinę. Jak opowiadał po latach – jego decyzja wynikała nie tylko z głębokiego uczucia do wyjątkowej, szlachetnej kobiety, ale także z przekonania, że ważnych spraw swojego życia nie powinien odkładać na później. Być może dorastanie w cieniu straszliwej, niedawno minionej wojny i w poczuciu zagrożenia kolejnym kataklizmem budowało obawę, że jego życie może trwać krótko. A to oznaczało nakaz podjęcia się wielu wyzwań w jak najkrótszym czasie. Zdobyć wykształcenie, rozpocząć pracę, mieć żonę i dzieci – pragnął jak najszybciej.

Przez ponad dwadzieścia lat lokum rodziny stanowiło skromne, dwupokojowe, pozbawione własnej łazienki mieszkanie we wrocławskiej kamienicy przy ul. Kilińskiego. W nieodległym sąsiedztwie żyła wtedy mało jeszcze wówczas znana piosenkarka Anna German. Z okien kamienicy widzieć można było wieże w zasadniczej części już wówczas odbudowanej, oddalonej o kwadrans spaceru wrocławskiej katedry św. Jana Chrzciciela oraz wielkiego, parafialnego kościoła św. Krzyża.

W drugim roku małżeństwa Jadwiga i Kornel Morawieccy zostali rodzicami swojego pierwszego dziecka. Pięć lat późniejsze przyjście na świat drugiej córeczki zakończyło się niestety tragicznie. Pomimo podjęcia wszystkich możliwych prób ratunku wrodzona wada serca pozwoliła malutkiej dziewczynce przeżyć tylko pół roku. W późniejszych latach rodzinie Morawieckich urodziło się jeszcze troje dzieci.

W roku 1963 Kornel Morawiecki pomyślnie zdał egzamin magisterski. Ówczesne regulacje zobowiązywały go do odbycia wtedy rocznej służby wojskowej, w ramach której absolwenci wyższych uczelni zdobywali kwalifikacje pomocnika dowódcy pododdziału w Szkołach Oficerów Rezerwy. W związku z otrzymanym z Wojskowej Komendy Uzupełnień wezwaniem do stawienia się na spotkanie z komisją, mającą go skierować do wyznaczonej jednostki przyszedł do miejsca, wymienionego w urzędowym druku. Od wielu lat, pomimo grożących za to poważnych konsekwencji, trwał w postanowieniu odmówienia służby w Ludowym Wojsku Polskim. Zgodnie z tą decyzją w chwili spotkania z oficerami – członkami komisji stwierdził, że służba wojskowa jest tak dalece sprzeczna z jego przekonaniami, że jej odbycia zmuszony jest odmówić nawet za cenę najpoważniejszych nawet konsekwencji. Adresaci tych słów byli w takim stopniu zaskoczeni złożonym oświadczeniem, że spotkanie zakończyło się bez wypowiedzenia żadnych kolejnych słów. Po opuszczeniu siedziby Wojskowej Komendy Uzupełnień Kornel Morawiecki spodziewał się wezwania do sądu, gdyż za odmowę odbycia służby wojskowej Kodeks Karny przewidywał możliwość wyroku kilku lat więzienia. Ku zdumieniu samego zainteresowanego ani żadne wezwanie w tej sprawie nigdy nie nadeszło ani też nie wywołała ona żadnych innych konsekwencji. Dlaczego tak się stało – możemy tylko domniemywać. Jeśli pominąć wynikającą z wyznawanej religii postawę świadków Jehowy - odmowa służby wojskowej była w tamtych czasach wydarzeniem niespotykanym. Prawdopodobnie członkowie komisji z przypadkiem takim spotkali się po raz pierwszy. Zapewne znali procedurę, która w takich okolicznościach powinna zostać uruchomiona. Być może jednak zdecydowana postawa Kornela Morawieckiego doprowadziła ich do wniosku, że sądowy proces, wyrok i osadzenie w więzieniu osoby tak zdeterminowanej odbić się może głośnym echem, niekorzystnym dla wojska i państwa. Niewykluczone, że zwyciężyła obawa przed mimowolnym nagłośnieniem i wykreowaniem niespotykanej, nonkonformistycznej postawy, która mogłaby zyskać równie nieprzejednanych naśladowców. Niezależnie od tego, jakie były przyczyny wstrzymania się z wyciąganiem jakichkolwiek sankcji w stosunku do Kornela Morawieckiego pozostaje faktem, że w następstwem jego stanowczej decyzji było zamiast skierowania do wojska lub więzienia - przeniesienie do rezerwy. Zgodnie z obowiązującym wówczas prawem następowało ono nieodwołalnie, wraz z upływem osiemnastu miesięcy od dnia ukończenia studiów.

Pierwszym miejscem pracy Kornela Morawieckiego była rodzima uczelnia, która zaproponowała mu prowadzenie zajęć ze studentami oraz rozpoczęcie studiów doktoranckich. Jako nauczyciel akademicki szybko dał się poznać jako znakomity dydaktyk – cierpliwy i skuteczny. Był niewiele starszy a czasem nawet młodszy od swoich studentów. Ze wszystkimi miał dobry kontakt, poświęcał im czasu więcej, niż to przewidywał godzinowy wymiar ćwiczeń i konsultacji. Przy różnych okazjach zachęcał do poszerzania umysłowych horyzontów także o dziedziny nie należące do przedmiotu studiów. Głównym obszarem zainteresowań Kornela Morawieckiego była fizyka teoretyczna. To jej poświęcał najwięcej uwagi, przygotowując się do napisania pracy doktorskiej pod kierunkiem prof. dr hab. Jana Rzewuskiego – wybitnego naukowca a w roku 1944 odznaczonego Krzyżem Walecznych żołnierza Powstania Warszawskiego.

Wrocławski Marzec 1968

W latach sześćdziesiątych nic już nie pozostało ze złudzeń, w roku 1956 wiązanych z dojściem do władzy Władysława Gomułki. Terror o skali stalinowskiej wprawdzie już nie powrócił, ale złagodzenie cenzury i gazety cieszące się względnym zakresem wolności okazały się być zjawiskami krótkotrwałymi. Polska pogrążała się w gospodarczym zastoju, co społeczeństwo odczuwało najdotkliwiej w bardzo niskich zarobkach i nie kończących się problemach mieszkaniowych. Wprawdzie w miastach powstawały osiedla wielkopłytowych bloków, ale przydział nawet bardzo skromnego mieszkania przez miliony rodzin wyczekiwany był przez długie lata. Rosło niezadowolenie społeczeństwa. Jednym z czynników, który je powstrzymywał był brak większych różnic w poziomie życia. Tylko niewielka część Polaków spotykała się ze standardami opływającej w luksusy komunistycznej nomenklatury. Zdecydowana większość miała podobne, bardzo niskie dochody. Wielką rzadkością byli wówczas ludzie bywający w krajach Europy zachodniej, stąd świadomość materialnej przepaści, dzielącej obydwie strony tzw. Żelaznej Kurtyny nie była powszechna. Sytuacja rodziny Morawieckich była wówczas dość typowa. W 1968 roku w niespełna czerdziestometrowym mieszkaniu pracownik naukowy żył razem z żoną, pracującą jako nauczycielka, teściem oraz trojgiem dzieci. Kąpiel była możliwa po ustawieniu w kuchni przenośnej blaszanej wanny. Mimo ciasnoty w mieszkaniu tym znajdował się okazały księgozbiór a nawet fortepian, na którym grali niemal wszyscy członkowie rodziny. W późniejszym czasie dwoje dzieci uczęszczało do szkół muzycznych. Dom też często był odwiedzany i to nie tylko przez gości z rodziny czy kręgu znajomych. Kornel Morawiecki nigdy bowiem nie przechodził obojętnie obok osób, proszących o pomoc. Pomimo przepędzania ich przez milicję widokiem wcale nie rzadkim byli ludzie żebrzący na ulicach. Spotykało się też często bezdomnych, niejednokrotnie schorowanych, wyniszczonych alkoholizmem. Morawiecki nie mijał takich ludzi bez słowa, zwykle chciał poznać ich historię i przyczyny, które doprowadziły ich do takiego stanu. Dowiadywał się wtedy, że często są to ludzie, którzy nie unieśli ciężarów tragedii, jakie ich spotkały. Byli wśród nich ocaleni z wojennych eksterminacji, wieloletni więźniowie, ludzie którym zabito wszystkich członków ich rodzin. Wśród osób, których powierzchowność sprawiała odrażające wrażenie, Kornel Morawiecki odnajdywał weteranów wojennego i powojennego niepodległościowego podziemia, bywało że ludzi wykształconych i zasłużonych. Jednym ze starców, szukających resztek jedzenia w śmietnikach, okazał się być przedwojenny pracownik naukowy Instytutu Fizyki Uniwersytetu Lwowskiego, współautor znanych podręczników, z którym możliwa była jeszcze rozmowa na naukowe tematy na poziomie akademickim. Morawiecki nie tylko ludziom takim udzielał skromnego wsparcia, ale często zapraszał do swojego skromnego mieszkania, częstował gorącą zupą i jeśli chcieli – umożliwiał kąpiel w przenośnej wannie. Przyprowadzanie do domu takich ludzi było dla rodziny uciążliwością. Zdarzało się, że padała ona ofiarą drobnych kradzieży, oszustw i procederów, kolokwialnie nazywanych „naciągactwem”. Przynajmniej zbyt stanowczo nikt jednak nie sprzeciwiał się przyprowadzaniu tych ludzi i udzielaniu im pomocy. Odegrało ono natomiast wielką rolę w wychowaniu dzieci, w których obcowanie z takimi właśnie ofiarami życiowych nieszczęść formowało empatię i umiejętność powstrzymywania się od uproszczonych ocen.

Druga połowa lat sześćdziesiątych zaznaczyła się szeregiem wydarzeń, głęboko przeżywanych przez wielką część polskiego społeczeństwa. Pierwszym był List Biskupów Polskich do Biskupów Niemieckich, zawierający zdanie „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Na orędzie to władze PRL-u odpowiedziały propagandową furią. Jeden z licznych banerów o treści „Ludobójcom nie wybaczymy!” został ustawiony w pobliżu kamienicy, zamieszkiwanej przez rodzinę Morawieckich. A stanowisko biskupów w rodzinie tej zostało przyjęte z pełnym zrozumieniem. Jak większość Polaków związanych z Kościołem katolickim doskonale zdawała sobie ona sprawę z przerażającego rozmiaru niemieckich win i nieprzystawalności losu polskiego z niemieckim. Głos hierarchów polskiego Kościoła był jednak rozumiany jako realizacja fundamentalnej dla chrześcijaństwa zasady przerywania zaklętych kręgów nienawiści i wyciągania ręki do zgody przez skrzywdzoną ofiarę, pomimo najbardziej nawet przepastnej dysproporcji win i cierpień.

W roku 1967 przedmiotem powszechnych rozmów Polaków była wojna izraelsko – arabska. Najczęściej interpretowano ją jako pojedynek sojuszników Związku Sowieckiego z aliantami świata zachodniego. Zwycięstwo Izraela przyjmowane było z entuzjazmem. Powtarzano: „Nasi Żydzi pokonali prosowieckich Arabów”. W pojęciu „nasi Żydzi” nie było przesady, gdyż państwo izraelskie było zaludniane także przez bardzo licznych osobistych znajomych, niegdysiejszych sąsiadów, kolegów ze szkoły i podwórka. Wydarzenia na Bliskim Wschodzie zostały też jednak wykorzystane do rozgrywek w łonie PRL-owskiej władzy, która zerwała stosunki dyplomatyczne z Izraelem, dymisjonowała dygnitarzy kojarzonych z tzw. „Frakcją Żydów” i odwoływała z wielu stanowisk osoby pochodzenia żydowskiego. Na wrocławskiej Synagodze pod Bocianem „nieznani sprawcy” wymalowali wtedy napis „Precz z piątą kolumną”, najwyraźniej mający sugerować, jakoby wyznawcy religii mojżeszowej byli elementem obcym i niepożądanym. Jedna z zamieszkujących we Wrocławiu żydowskich rodzin, nachodzona i nękana telefonami przez Służbę Bezpieczeństwa, znalazła wtedy nowe miejsce zamieszkania w domu wujostwa Kornela Morawieckiego, czyli u rodziny Winciorków w Wilczynie Leśnym. Spędziła tam kilkanaście miesięcy po których, upewniwszy się w perspektywach, jakich spodziewać się mogą po opuszczeniu Polski, wyjechała do Izraela.

Na przełomie stycznia i lutego 1968 powszechnie dyskutowane były we Wrocławiu wydarzenia mające miejsce w Warszawie – zdjęcie z afisza Teatru Narodowego „Dziadów” Adama Mickiewicza oraz stłumienie spontanicznej demonstracji w ich obronie. Na Dolnym Śląsku nie tylko środowiska akademickie czy inteligenckie, ale także robotnicze oraz młodzież szkół średnich a nawet podstawowych fakty te zrozumiała jako zamach na wyjątkowo ważną część polskiej kultury narodowej. Świeże w pamięci było jeszcze znane z lat pięćdziesiątych ograniczanie dostępności cieszących się wielką popularnością i uważanych za arcyważne powieści Sienkiewicza czy Gąsiorowskiego. Zakaz wystawiania dramatu Mickiewicza odczytywano jako początek powrotu stalinowskich metod odbierania Polakom najważniejszych składników ich narodowej kultury. Miesiąc późniejsze wiadomości o studenckich strajkach i brutalnie tłumionych w Warszawie manifestacjach odczytane zostały jako przejaw polskich dążeń niepodległościowych. Młodzież Legnicy zareagowała spontaniczną demonstracją, w której wzięła udział też część jej nauczycieli a dołączyło się także wielu robotników. Razem śpiewano pieśni patriotyczne i wznoszono okrzyki sprzeciwiające się cenzurze. We Wrocławiu w organizację protestów włączyła się część pracowników naukowych. Wśród przygotowujących na Uniwersytecie Wrocławskim wiec, zaplanowany na 12 marca 1968 był Kornel Morawiecki. Miał świetne relacje ze studentami, wśród których były osoby najbardziej zaangażowane w toczące się wydarzenia. Za jedno z najważniejszych zadań uznał zredagowanie i jak najszersze rozkolportowanie gazetek, informujących o celach przygotowywanych strajków i manifestacji. Jako dalece niewystarczające ocenił rozklejane i rozrzucane w różnych punktach miasta ulotki w formie ręcznie zapisanych kartek papieru. Często różniły się one treścią, pojawiały się na nich informacje wprowadzające w błąd. Zdaniem Morawieckiego protest powinien mieć formę w wysokim stopniu zorganizowaną, z ośrodkiem przywódczym, wydającym uzgodnione i jednolite komunikaty. Materiałami kolportowanymi przez centrum kierujące protestem, muszą mieć też postać powielanych druków, co zapewni im czytelność, wyeliminuje ryzyko nieporozumień i błędów a także doda powagi środowiskom, czynnie uczestniczącym w wydarzeniach. Problemem jednak było znalezienie technicznej metody powielenia ulotek. Na uczelniach, w zakładach pracy (oprócz branży poligraficznej) czy punktach usługowych nie były wówczas dostępne niemal żadne urządzenia powielające. Z prób pozyskania dla takiego druku Zakładu Graficznego, kopiującego materiały dydaktyczne dla studentów Uniwersytetu zrezygnowano uznając, że zatrudnione w nim osoby narażałoby to na oczywiste represje. Ze względu na małą wydajność takiej metody zrezygnowano z opierania strajkowego druku na maszynach do pisania. Zakładano bowiem, że potrzebny jest nakład rzędu tysięcy egzemplarzy. W tej sytuacji Kornel Morawiecki zaproponował powielenie ulotek metodą fotograficzną. Do tego celu niezbędne było przygotowanie tekstu na arkuszu brystolu. Po jego sfotografowaniu i wywołaniu kliszy w koreksie ulotki byłyby kopiowane w ciemni fotograficznej na światłoczułym papierze formatu pocztówki. Okazało się, że w sklepie fotograficznym we wrocławskim Rynku za zbiórkowe pieniądze udało się kupić większą ilość adekwatnego papieru fotograficznego. Jeszcze tego samego dnia w kuwetach z wywoływaczem zaczęły powstawać pierwsze setki strajkowych ulotek z teksem, zredagowanym przy wiodącym udziale Kornela Morawieckiego. Sygnowany przez Komitet Studentów Uczelni Wrocławia zaczynał się od słów: „Do Robotników, Do Studentów, Do Mieszkańców Wrocławia!” i wzywał do poparcia żądań „prawdy, wolności i poprawy warunków bytu”. Stwierdzał, że „Nie ma chleba bez wolności”, informował o pogrążaniu się kraju w gospodarczym kryzysie, korupcji i nieudolności władz oraz prowadzeniu przez nią kampanii dezinformującej społeczeństwo. Duży nakład tych ulotek zaowocował dotarciem odezwy do znaczącej części mieszkańców Wrocławia. Jak wynika z materiałów, zachowanych w Instytucie Pamięci Narodowej, w sprawie tych ulotek Służba Bezpieczeństwa prowadziła śledztwo zakrojone na dużą skalę. Pomimo zaangażowania wielu tajnych współpracowników autorzy tekstu oraz osoby zaangażowane w powielenie ulotek – dla tropicieli wolnej myśli pozostali zagadką.

Pomimo usilnych przeciwdziałań studencki wiec na Uniwersytecie Wrocławskim odbył się i miał bardzo liczną frekwencję. W dużej mierze zawdzięczać to należy rektorowi, światowej sławy badaczowi krain polarnych prof. dr hab. Alfredowi Jahnowi. Oparł się on wszystkim naciskom ze strony władz, czynił wszystko, co mogło zwiększyć bezpieczeństwo studentów i kategorycznie sprzeciwiał się każdej formie represji. Zapłacił za to odwołaniem ze stanowiska rektora, utratą możliwości uczestnictwa w wyprawach badawczych i licznymi szykanami.

Okupacyjny strajk na Uniwersytecie Wrocławskim trwał od 14 do 16 marca 1968, ale wielu jego uczestników, szczególnie narażonych na aresztowanie, w murach uczelni pozostawało znacznie dłużej. Strajki okupacyjne miały miejsce także na siedmiu innych wrocławskich uczelniach. Najdalej posuniętym aktem poparcia dla protestujących studentów była uchwała Rady Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii. Uczestniczył w niej i jej treść współtworzył Kornel Morawiecki. Równocześnie jednak, pod naciskiem władz, rektorzy większości wrocławskich uczelni oświadczyli, że organizowane na ich terenie wiece są nielegalne. Uchwał takich nie wydali rektor Uniwersytetu oraz rektor Akademii Medycznej prof. dr hab. Tadeusz Baranowski. 17 marca 1968 Kornel Morawiecki, wraz z licznym gronem swoich studentów, wziął udział w największej z wrocławskich manifestacji tego czasu. Przyłączyły się do nich duże grupy młodzieży licealnej i robotniczej. Najczęściej skandowane hasła brzmiały: „Wolność!” i „Niepodległość!” Na Placu Grunwaldzkim demonstracja została zaatakowana przez jednostki milicji oraz ORMO, przez komunistyczną propagandę nazywane „aktywem robotniczym”. Wyposażeniem dużej części ormowców były metrowe odcinki grubego, wielożyłowego kabla. Zadawane nimi ciosy były nie tylko bardziej bolesne od uderzeń milicyjnymi pałkami, ale czasem powodowały poważne obrażenia, włącznie z pękaniem kości. W ciągu paru godzin tzw. „siły porządkowe” zdołały nie tylko spacyfikować demonstrację, ale sterroryzować ludność całej dzielnicy. Ciężko pobito nie tylko setki manifestantów, ale też wielu przypadkowych przechodniów. Co najmniej kilkadziesiąt osób zatrzymano i przewieziono do komisariatów milicji, gdzie ich gehenna trwała nadal. Jednym z aktów protestu przeciw działaniom władz był protest głodowy, 17 marca 1968 rozpoczęty przez pracownika naukowego Politechniki Wrocławskiej dr-a Ryszarda Krasnodębskiego. Został za to zwolniony z pracy.

Natychmiast po stłumieniu demonstracji milicja przystąpiła do zrywania setek plakatów i transparentów, którymi obwieszone były wrocławskie uczelnie. Rankiem następnego dnia jej oddziały otaczały liczne akademickie budynki. Studentów masowo legitymowano, rewidowano i zatrzymywano spośród nich osoby, które w jakikolwiek sposób funkcjonariuszom wydawały podejrzane. Największa fala prześladowań dotknęła Politechnikę Wrocławską, której wielu studentów znalazło się w aresztach a jeszcze więcej zostało relegowanych. Kornel Morawiecki wraz z Jerzym Petryniakiem, Zdzisławem Ojrzyńskim, Ryszardem Trąbskim, Piotrem Plenkiewiczem oraz paroma przyjaciółmi z Instytutu Fizyki rozpoczął wtedy przygotowania do akcji w obronie represjonowanych. Na jej moment kulminacyjny wybrał pochód pierwszomajowy, jak co roku mający przejść głównymi ulicami miasta. Wraz z jednym z przyjaciół w największym z laboratoriów Instytutu przetestował zastosowanie balonów, które dźwigałyby transparenty i rozsypywały nad pochodem tysiące ulotek. Próby zakończyły się niepowodzeniem – nawet największe z dostępnych balonów po wypełnieniu helem nie były zdolne unieść odpowiednio dużego ciężaru. Kolejne tygodnie wypełniło więc żmudne powielanie ulotek w ciemni fotograficznej. 1 maja 1968 grupa studentów na doroczny pochód Święta Pracy przybyła z transparentami żądającymi uwolnienia uwięzionych i powrotu na uczelnie relegowanych. Część niosących takie hasła została zatrzymana przez SB, ale niektórym udało się przejść całą trasę pochodu, nad którym co chwilę pojawiały się też chmury rozrzucanych ulotek. Inną metodą ich rozsypywania było wykorzystywanie szyberdachów miejskich autobusów, umożliwiających położenie ich na dachu. Ruszający pojazd zwykle rozsypywał ulotki tuż obok ludzi zgromadzonych na przystankach.

Wydarzenia wiosny 1968 kończyły się gorzką świadomością przegranej i wielekroć bardziej bolesną wiedzą o licznych uczestnikach wydarzeń, surowo ukaranych za udział w wolnościowych dążeniach. Zarazem jednak rozmiary demonstracji, które przetoczyły się przez dziesiątki miast i w których masowy udział wzięli nie tylko studenci, ale też uczniowie i robotnicy, budził nadzieję na to, że za jakiś czas żądanie wolności znów zostanie w Polsce głośno podniesione.

Niezgoda na przemoc

Rok 1968 był też czasem Praskiej Wiosny, czyli próby zreformowania ustroju Czechosłowacji idącej dalej od przemian, na jakie Polacy liczyli u siebie w roku 1956. Od nazwiska I sekretarza Komunistycznej Partii Czechosłowacji, głoszącego program „Socjalizmu z ludzką twarzą”, powiedzeniem krążącym w naszym kraju było „Polska czeka na swojego Dubczeka”. W sierpniu 1968 wolnościowe dążenia Czechów i Słowaków zostały stłumione zbrojną interwencją Armii Radzieckiej, wspartej armiami kilku innych państw Układu Warszawskiego. Kornel Morawiecki należał do nie potrafiących się pogodzić z tym, że w hańbie tłumienia wolności w sąsiednim kraju wzięły też udział oddziały wojska w polskich mundurach, z symbolami polskiej państwowości na czołgach i innych wojskowych pojazdach. Pierwszy dzień agresji na Czechosłowację zastał Morawieckiego u rodziny Winciorków w Wilczynie Leśnym. Natychmiast wywiązała się rozmowa na temat konieczności wyrażenia protestu. Zapadła decyzja o wymalowaniu dużej ilości wielkich napisów wzdłuż dwudziestokilometrowego odcinka jednego z najbardziej uczęszczanych w Polsce szlaków kolejowych. Roland Winciorek szybko przygotował odpowiedniej wielkości pędzle i duże ilości białej farby. Pragnienie uczestnictwa w malowaniu wyraził Wojciech, osiemnastoletni syn Rolanda Winciorka. Swoje dzieło zaczęli po zmierzchu, w okolicach stacji kolejowej Oborniki Śląskie. Posuwając się w kierunku Wrocławia na murach większych rozmiarów malowali napisy „Czechosłowacja ma prawo do niepodległości” lub „Udział w agresji – największa hańba w historii polskiego wojska”. Na mniejszych zostawiali napisy w rodzaju „Sowieci do domu” lub „Czołgi precz z Pragi”. W czasie przejeżdżania pociągów malowanie przerywali i starali się ukryć. Było już jasno, kiedy resztką farb namalowali ostatni napis na kolejowym budynku, stojącym w pobliżu stacji Wrocław Popowice. Z nasypu kolejowego zeszli do ogródków działkowych, ciągnących się wzdłuż ulicy Długiej. Nie niepokojeni przez nikogo wsiedli do porannego autobusu, który dowiózł ich niemal do ulicy Kilińskiego. Po doprowadzeniu się do czystości, zmianie poplamionych farbą ubrań i śniadaniu udali się na dworzec główny, by wrócić do Obornik a stamtąd – do Wilczyna. W czasie podróży pociągiem oglądali swoje malarskie dzieło, które wyglądało imponująco, i byli świadkami żywych reakcji pasażerów. Począwszy od stacji Pęgów rzucił im się w oczy wzmożony ruch milicyjnych samochodów, krążących po okolicy zapewne w związku z napisami na murach. Droga z obornickiego dworca do wilczyńskiego domu Winciorków oznaczała kilkukilometrowy spacer i godzinną rozmowę. Jej tematem była konieczność uruchomienia druku metodą lepszą od stosowanych dotąd odbitek fotograficznych. Zapadła decyzja o poszukiwaniu podręczników dla szkół poligraficznych i wykorzystaniu strychu domu w Wilczynie na pomieszczenie przyszłej drukarni. Uwieńczeniem malarskiej nocy było zdanie z niej relacji rodzinie i, w związku ze zmęczeniem i ustąpieniem emocji, położenie się do łóżek. Następnego dnia Kornel Morawiecki postanowił powielić partię ulotek, których treść wyrażałaby sprzeciw wobec najazdu na Czechosłowację. Uznał, że nie ma czasu szukać lepszej metody druku. Ulotki znów więc powstawały techniką fotograficzną. Z pomocą tego samego grona przyjaciół, z którym organizował pierwszomajowe akcje ulotkowe, były one rozklejane i rozrzucane w ruchliwych punktach Wrocławia.

16 stycznia 1969 w Pradze, w proteście przeciw interwencji wojsk Układu Warszawskiego i pogodzeniu się z jego skutkami czechosłowackiego społeczeństwa, dwudziestoletni student Jan Palach dokonał samobójczego aktu samospalenia. Kornel Morawiecki postanowił oddać cześć jego pamięci drukując i rozklejając żałobne klepsydry. Do powielania po raz pierwszy użył wtedy matrycy białkowej, pozyskanej w jednym z biur uczelni. Urządzeniem powielającym była prosta ramka drukarska, skonstruowana w oparciu o informacje zawarte w podręczniku dla technikum poligraficznego. Kilkadziesiąt egzemplarzy o najwyższej jakości technicznej rozwiesił w budynkach Uniwersytetu, Akademii Medycznej, Politechniki, w kruchcie kościoła uniwersyteckiego. Odbitki o nieco gorszej czytelności porozkładał na stołach przed salami wykładowymi. Jak się okazało przynajmniej część z nich również przez nieznane mu ręce została porozklejana w różnych miejscach uczelni.

W roku 1970 Kornel Morawiecki obronił doktorat, którego tematem była kwantowa teoria pola. Tytuł naukowy umacniał jego pozycję nauczyciela akademickiego, prowadzącego zajęcia w Instytucie Fizyki Teoretycznej oraz Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego.

W grudniu 1970, czyli w okresie przedświątecznym, władze wprowadziły bardzo dotkliwą podwyżkę cen żywności, oznaczającą radykalne obniżenie i tak niskiego poziomu życia Polaków. Najodważniej zaprotestowali robotnicy Wybrzeża, na co reżim Gomułki odpowiedział skierowaniem przeciw demonstrującym i strajkującym dużych sił wojskowych i milicyjnych. W czasie kilkudniowych starć, do których doszło w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie, Słupsku, Elblągu i kilku innych miastach zginęło kilkadziesiąt osób, nie mniej, niż tysiąc trzysta odniosło rany a znacznie większa liczba znalazła się w aresztach i więzieniach, gdzie z reguły była bita i poddana różnym formom tortur. Już na pierwsze wieści o tych wydarzeniach Kornel Morawiecki zareagował działalnością analogiczną do podjętej w związku z wydarzeniami Marca 1968 i agresji na Czechosłowację. Od tego czasu powiększyło się jednak grono osób, z którymi możliwy był druk i kolportaż ulotek oraz wykonywanie napisów na murach. Najczęściej powtarzanymi hasłami, drukowanymi i malowanymi w proteście przeciw masakrze na Wybrzeżu były „Partio robotnicza – nie strzelaj do robotników!” i „Władzo ludowa – nie morduj swojego ludu!”.

Tragedia nadmorskich miast przyczyniła się do przesilenia w obozie władzy. Odsunięty został od niej Władysław Gomułka, którego zastąpił Edward Gierek. Podwyżki cen odwołano, drogą negocjacji wygaszone zostały strajki, mające miejsce w różnych miastach Polski w styczniu 1971. Władza nadal należała do panujących z sowieckiego nadania komunistów, zasady ustrojowe i podporządkowanie Polski obcemu mocarstwu pozostały bez zmian. Nowa ekipa nieco jednak zmieniła panujący w kraju klimat. Zdecydowała się na ostrożne i oczywiście bardzo ograniczone otwarcie Polski na świat, polegające na większej dostępności paszportów i zagranicznych produktów. Dobra koniunktura gospodarcza ówczesnego świata umożliwiła zaciągnięcie kredytów i inwestycje, w dużej mierze realizowane w oparciu o licencje, kupowane w krajach Zachodu. Wszystko to nieco uwiarygodniało składane społeczeństwu zapowiedzi rychłego podniesienia poziomu życia. Jak się później przekonano – były to obietnice bez pokrycia a krótkotrwałe pozytywne zmiany okazały się jedynie bolesnym w skutkach złudzeniem.

Kornelówka

W pierwszych latach „dekady gierkowskiej” warunki życia rodziny Morawieckich nie ulegały poprawie. Wprawdzie wzbogaciła się ona o używany, kilkunastoletni samochód marki syrena, ale w roku 1973 ,wraz z przyjściem na świat kolejnego dziecka, liczba osób zamieszkujących dwa pokoje w kamienicy przy ul. Kilińskiego wzrosła do siedmiu. W związku z tym Kornel Morawiecki podjął dwie decyzje. Pierwsza polegała na zmianie miejsca pracy. Zatrudnienie się na Politechnice Wrocławskiej w charakterze wykładowcy matematyki oznaczało rozstanie z naukową karierą w dziedzinie fizyki, ale przybliżało perspektywę przydziału większego mieszkania. Dla ojca rodziny jednoznacznie było to ważniejsze. W praktyce owe „przybliżenie przydziału” oznaczało jeszcze ośmioletni okres oczekiwania. Znając wartość wszelkich deklaracji, składanych w realiach PRL -u i spodziewając się tego, że krótszy okres oczekiwania również może okazać się długim - Kornel Morawiecki podjął też decyzję o niezwłocznym działaniu w kierunku poprawy mieszkaniowych warunków życia swojej rodziny. Sposobem na to miało być zbudowanie domu letniego. Pomysł narodził się wraz z przekazaną przez Rolanda Winciorka informacją o okazji bardzo korzystnego wydzierżawienia, z perspektywą zakupu, kilkudziesięciu arów ziemi, znajdujących się pośrodku trójkąta, wyznaczonego miejscowościami Pęgów, Golędzinów i Wilczyn Leśny. Lokalizacja była atrakcyjna, oddalona od Wrocławia o ok. 20 km i o parę kilometrów od zbiorników wodnych z dużym kąpieliskiem, umożliwiających nawet pływanie małymi żaglówkami. Działka ta opierała się też o duży, sosnowy las. Natychmiast po dopełnieniu formalności oraz wykopaniu studni miejsce to stało się istną mekką wszystkich bliższych i dalszych znajomych. Począwszy od wiosny po wczesną jesień na terenie tym rozbijano namioty, wieczory upływały przy ognisku na dyskusjach, mających często charakter prelekcji lub wykładów, albo też na śpiewach z akompaniamentem gitary. Równocześnie posiadłość była zagospodarowywana. Powstawał ogród warzywny i kolejne ule pszczelej pasieki, zasadzono krzewy i drzewka owocowe. Dojrzewała też koncepcja budynku mieszkalnego, który z braku funduszy powstać musiał przy minimalnym wkładzie finansowym. Problem zasadniczej części budulca Kornel Morawiecki rozwiązał nabywając za symboliczną cenę dużą ilość starych belek stropowych, jakie pojawiły się w czasie rozbiórki chylących się do upadku ruder z okolic ulicy Bolesława Drobnera. Belki te były zwożone najprzeróżniejszymi środkami transportu, czasem na dachu syrenki lub nawet po przywiązaniu do ramy roweru. Największą część bywalców posiadłości stanowili pracownicy wyższych uczelni, w tym Politechniki, ale nie było wśród nich nikogo zawodowo zbliżonego do sztuki budowlanej. Dom powstawał więc w ferworze dyskusji, metodą niezliczonych prób i błędów. Pomimo wszystkich pojawiających się trudności nabierał kształtu, wyposażony został w kominek, westybul i miejsce przeznaczone na mającą później powstać łazienkę. Po zadaszeniu składał się z dwóch pokoi o łącznej powierzchni kilkudziesięciu metrów oraz poddasza, mogącego służyć za obszerną sypialnię. Z czasem został zaopatrzony w instalację sanitarną, doprowadzony został prąd, wśród sprzętów znalazło się nawet stare pianino. Dobre uszczelnienie przesądziło o tym, że drewniany budynek nadawał się do zamieszkania również zimą i od tego czasu stał się miejscem corocznych rodzinnych zjazdów w Święta Bożego Narodzenia. Z bardzo wieloma mieszkańcami okolicznych wiosek nawiązane zostały bliskie relacje. Tym bardziej, że pracę na uczelni Kornel Morawiecki zaczął łączyć z prowadzeniem lekcji w Szkole Podstawowej w Pęgowie. Krąg osób, bywających w miejscu, do którego przylgnęła nazwa „Kornelówka”, stale się powiększał. Mnóstwo ludzi się w nim poznawało, zawiązywały się przyjaźnie między przedstawicielami różnych środowisk. Często – naukowców z rolnikami. Jednym ze spontanicznie uformowanych zwyczajów było opowiadanie rodzinnych historii, które doprowadziły np. do osiedlenia się w wiosce Pęgów. Często były one bardzo dramatyczne. Większość mieszkańców okolicznych miejscowości pochodziła z ziem zagarniętych przez Związek Sowiecki. Wielu cudem przeżyło ludobójcze pogromy OUN-UPA, niektórzy mieli za sobą los sybiraków. Byli i tacy, którzy na Dolny Śląsk trafili w wyniku okupacyjnych niemieckich represji, jako więźniowie obozów lub po wywiezieniu do niewolniczej pracy w fabrykach i gospodarstwach rolnych. Do swoich rodzinnych stron nie powrócili, gdyż wojna lub terror okupanta pozbawił ich tam wszystkiego i często nie mieli do czego wracać.

Rodzina zaczęła żyć zarówno we Wrocławiu, jak i w podwrocławskiej „Kornelówce”. Po uzyskaniu kwalifikacji rolniczych Kornel Morawiecki skorzystał z możliwości dokupienia ponad hektara ziemi. Pole własnoręcznie kultywował, obsiewał zbożem, kosił. Korzystał przy tym z rad pęgowskich rolników, w celu wykonania orki użyczających mu nawet konia i pług. Z czasem okazało się, że „Kornelówka” była ośrodkiem dojrzewania wielu niepodległościowych inicjatyw.

Legenda Politechniki

Od roku 1973 Kornel Morawiecki pracował jako wykładowca w Instytucie Matematyki i Informatyki Politechniki Wrocławskiej. W złożonym z wielu budynków kampusie uczelni pokój i salę ćwiczeń przydzielono mu w obiekcie wyjątkowo skromnym – baraku, mającym stanowić substytut pomieszczenia dydaktycznego do czasu oddania do użytku docelowego gmachu. Miejsce pracy dzielił z Janem Pawłowskim – matematykiem, który w przyszłości stać się miał jednym z jego najbliższych przyjaciół i współpracowników. Nowy nauczyciel matematyki szybko zasłynął jako doskonały dydaktyk, potrafiący wiedzę i umiejętności przekazać absolutnie każdemu. Dał się też poznać jako osoba nieskończenie cierpliwa i empatyczna. Powszechną sympatię wzbudzał także jego dość oryginalny sposób bycia, łączący w sobie niezależność, optymizm, bezceremonialność i praktykowanie zasady, że na każdy problem znaleźć można rozwiązanie. Podziw a zarazem rozbawienie budziła syrenka – archaiczny samochód, którego większość podzespołów od dawna znajdowała się w stanie śmierci klinicznej. Bywało, że w czasie jazdy otwierały się jej drzwi, w tym modelu zainstalowane jeszcze „pod wiatr”. Wyglądało to przezabawnie a że pojawiało się przy osiąganiu nieco tylko większej prędkości studenci zjawisko to zdefiniowali jako otwieranie hamulców aerodynamicznych. Pojazd często nagle stawał, z powodu jakiejś awarii silnika. W Kornelu Morawieckim nigdy nie wywoływało to stresu. Zużyte części potrafił naprawić przedmiotami, znalezionymi w miejscu przydarzenia się awarii. Włożona w odpowiednie miejsce zapałka, kawałek drutu, podwiązanie czegoś sznurkiem powodowało, że po paru minutach pojazd ruszał w dalszą drogę. Świadkami którejś z akcji manipulowania pod podniesioną maską była grupa studentów. Jeden z nich zapytał: „Zna się pan na silnikach, panie doktorze?” „Znam ogólne zasady ich działania, więc rzecz tylko w przełożeniu tego na działanie praktyczne” – odpowiedział z uśmiechem Morawiecki a studenci zobaczyli wtedy, że owe „działanie praktyczne” przekształciło już silnik w istną plątaninę drutów, sznurków, drewienek i odpowiednio zwiniętych kawałków papieru. Którymś razem na jednym z trawników kampusu Politechniki pojawił się skubiący trawę koń. Oczywiście nikt nie miał wątpliwości, kto mógł być sprawcą tak niecodziennego zdarzenia. Studenci spierali się tylko o to, czy słynący z bezpretensjonalności nauczyciel akademicki dotarł do tego miejsca powożąc furmanką, czy jadąc wierzchem.

Prowadzone przez Kornela Morawieckiego lekcje matematyki cieszyły się ogromną popularnością, niejednokrotnie ich słuchacze z trudem mieścili się w sali wykładowej. Na marginesie wykładów często pojawiały się wątki spoza królowej nauk: przypomnienia o narodowych świętach, historycznych rocznicach, krótkie filozoficzne opowiastki, zachęty do lektury wskazanych książek, pytania skłaniające do rewizji ogólnie przyjętych norm czy prawd. Nigdy nie brakowało dużej grupy chętnych do udziału w konsultacjach, co wymagało poświęcenia czasu wielokrotnie dłuższego, od przewidzianego w harmonogramie. Owocowało to jednak świetnymi wynikami zaliczeń i egzaminów a także pojawieniem się w czasie rozmów tematów odległych od matematyki i przedmiotu studiów. Liczne grono studentów utrzymywało z Kornelem Morawieckim kontakt również po opuszczeniu murów uczelni, co w wielu przypadkach miało bardzo konkretny wymiar.

W połowie lat siedemdziesiątych w niektórych środowiskach Wrocławia zaczęto przekazywać sobie z rąk do rąk zakazane przez władze wydawnictwa. Część z nich pochodziła z oficyn emigracyjnych i do Polski docierała drogą przemytu. Coraz częściej były nimi też pisma drukowane w kraju, w inicjatywach niezależnych, powstających na przekór zakazom władz. Jedną z rozpowszechniających je osób był Antoni Roszak, niegdysiejszy przyjaciel Rafała Wojaczka, życiowy outsider, dla którego jednym ze źródeł utrzymania były nagrody literackie, zdobywane w różnych konkursach poetyckich. Roszak był jednym z pierwszych drukarzy, tworzących Niezależną Oficynę Wydawniczą. Powielane przez niego książki, za sprawą wspólnych znajomych, docierać zaczęły także do Kornela Morawieckiego.

Papież Polak i wielkie przebudzenie

Po paru latach rządów ekipy Gierka dominującymi nastrojami Polaków stawało się coraz większe rozczarowanie. Środki masowego przekazu wypełniała propaganda sukcesu, którego obywatele nie byli w stanie dostrzec w warunkach swego życia. Powszechnie odczuwaną uciążliwością był niedostatek produktów spożywczych. Długie kolejki, wyczekujące pod sklepami z mięsem, stanowiły permanentny składnik krajobrazu. Irytację społeczeństwa pogłębiał proradziecki serwilizm władz, polegając na wprowadzeniu do Konstytucji PRL zapisów o wiecznej przyjaźni z ZSRR, propagandowych materiałach, wypełniających programy telewizyjne, audycje radiowe, łamy gazet i przestrzeń ulic. Czasem można było odnieść wrażenie, że partyjno – państwowi przywódcy są fizycznie niezdolni do wypowiedzenia paru zdań, które nie zawierałyby peanów na cześć Związku Radzieckiego. Nadzieję na zmiany odbierała świadomość militarnej potęgi, jaką było supermocarstwo, swoimi wpływami rozciągające się od Łaby po Cieśninę Beringa i Indochiny. Narastało przekonanie, że nawet kolejne pokolenia Polaków mogą nie doczekać wolności, szans rozwoju i poprawy warunków bytu. Protesty, do jakich w następstwie podwyżki cen żywności doszło w roku 1976, częściej były oceniane jako przejaw desperacji, niż woli walki o lepsze jutro. Wyraz nastrojów stanowiły opowiadane sobie, zaprawione wisielczym humorem dowcipy w rodzaju: „Kiedy będzie lepiej? Już było”. Latem 1978 roku jako historyczne osiągnięcie na miarę zwycięstwa grunwaldzkiego propaganda wykreowała podróż w kosmos radziecką rakietą pierwszego Polaka. Większość mieszkańców biedniejącego kraju stawiała sobie jednak przede wszystkim pytanie o koszty, jakie Polska musiała ponieść za przywilej kosmicznego lotu jednego z jej obywateli. Przejawem takich wątpliwości był znany wówczas kawał o Gierku, któremu miały się w krótkim czasie przytrafić trzy zawały serca. Pierwszy – kiedy od Breżniewa dostał rachunek za kosmonautę Hermaszewskiego. Drugi, gdy Breżniew go poinformował, że to dopiero pierwsza rata. I trzeci, gdy okazało się, że zapłata ma być uregulowana dostawami mięsa.

W tym czasie dominowania nastrojów apatii, zgnębienia poczuciem utrwalania się pozycji Polski jako bytu zniewolonego i sprowadzonego do roli podrzędnej, Polacy zostali zaskoczeni wiadomością niespodziewaną – 16 października 1978 ich rodak, kardynał Karol Wojtyła, został wyniesiony na tron papieski. Poczucie wyróżnienia, narodowej dumy i wręcz szczęścia ktoś trafnie zilustrował wtedy stwierdzeniem: „W tym dniu Polakom urosły skrzydła”. Sprawą bezdyskusyjną stało się odbycie przez papieża – rodaka pielgrzymki do ojczyzny. Po szeregu perturbacji jej termin został zapowiedziany na 2 – 10 czerwca 1979. Kornel Morawiecki postanowił wziąć udział w przynajmniej paru spotkaniach z papieżem i zabrać na nie biało – czerwony transparent ze słowami „Wiara Niepodległość”. Do uczestnictwa w wyjeździe z takim właśnie transparentem zgłosiło się kilkoro przyjaciół, m.in. lekarz Jerzy Petryniak, socjolog Wojciech Winciorek, fizyk Zbigniew Oziewicz, pracujący na Politechnice Wrocławskiej obywatel amerykański Garet Sobczyk, mieszkający w Pęgowie uczeń szkoły średniej Zbigniew Duszak. Plan zakładał obecność z transparentem w Warszawie a następnie w Częstochowie i Krakowie. Spodziewając się, że skutkiem przepełnienia pociągów i autobusów może nie być innej możliwości przemieszczania się między tymi miastami – wszyscy byli gotowi trasy te pokonywać pieszo.

Przed Pierwszą Pielgrzymką Jana Pawła II do Ojczyzny krążyły po Polsce bardzo liczne pogłoski i opinie, wg których ze zgromadzeniem dużych mas ludzi wiązać się miały rozliczne zagrożenia. Jedna z kolportowanych obiegowo informacji miała dowodzić, że każdemu skupisku, liczącemu setki tysięcy osób, muszą towarzyszyć nieszczęścia, że tłumy będą się tratować.

Morawiecki z przyjaciółmi transparentem „Wiara i Niepodległość” witał papieża na warszawskim Placu Zwycięstwa. Tuż przed mszą papieską na Jasnej Górze grupa ta została natomiast nagle zaatakowana przez grupę funkcjonariuszy SB, którym udało się wyrwać płótno transparentu. Zostało ono zastąpione pospiesznie przygotowanym nowym, większym o tej samej treści. Wraz z nim poszerzone grono wrocławskich pielgrzymów wzięło udział w największym zgromadzeniu na krakowskich Błoniach a następnie tłumnych przemarszach ulicami dawnej stolicy Polski.

„Biuletyn Dolnośląski”

Wiosną 1979 we Wrocławiu, poza zasięgiem cenzury, zaczął się ukazywać miesięcznik, którego redaktorem i osobą organizującą druk był Jan Waszkiewicz. Od samego początku pismo to stało się celem nieustannych represji. Służba Bezpieczeństwa zatrzymywała drukarzy, przeprowadzała rewizje w ich mieszkaniach, prokuratura wszczynała śledztwa. Konfiskowano sprzęt i całe nakłady pisma. Problemami z wydawaniem „Biuletynu” Waszkiewicz podzielił się z Kornelem Morawieckim. Stwierdził też, że ścisła obserwacja, jaką został objęty wraz ze swoimi współpracownikami, skłania go do przekazania tego dzieła w inne ręce. Morawiecki podjął się tej roli i po krótkiej ocenie sytuacji wdrożył szereg zmian. Pierwsza polegała na dążeniu do pomnożenia ilości zespołów drukarskich. Wyszedł z założenia, że działanie grupy małej i rozpoznanej to ułatwianie działań Służbie Bezpieczeństwa. Szukając gotowych na ryzyko ludzi, których nie znałaby SB, zaczął formować zespoły wywodzące się z różnych środowisk. Nauki druku podjęła się grupa młodzieży z Pęgowa, kilku młodych robotników a także grono osób ze środowiska artystyczno – hipisowskiego. Morawiecki uważał, że im więcej zespołów drukarskich, tym trudniejsza ich inwigilacja. Zwiększanie ilości ludzi potrafiących drukować powiększało też możliwość powstawania kolejnych, niezależnych od władz inicjatyw wydawniczych. Równocześnie powiększona została ilość miejsc, w których możliwe byłoby drukowanie. Na liście tej znalazła się „Kornelówka”, dom Winciorków w Wilczynie, mieszkania kilkorga znajomych. Permanentne korzystanie z jednego lokalu wiązało się z ryzykiem narastania podejrzeń ze strony sąsiadów, których mogą zaniepokoić tajemnicze hałasy, przedostające się szybami wentylacyjnymi zapachy materiałów poligraficznych a także pojawianie się na korytarzach nieznanych im osób. Z tej ostatniej przyczyny wynikała kolejna decyzja Morawieckiego. Wprowadził on zasadę, wg której w czasie nawet trwającego kilka dni powielania nikomu nie wolno choćby otwierać drzwi miejsca, w którym ono się odbywa. Ruch osób, uczestniczących w druku, ograniczono do jednorazowego wejścia, wraz z całym sprzętem, ryzami papieru, zapasami żywności czy papierosów. Ekipa ta opuszczać miała lokal dopiero po ostatecznym zakończeniu w nim pracy. Morawiecki wprowadził też jednak zwyczaj skromnego świętowania zakończenia druku każdego wydania „Biuletynu”. Polegało ono na małej uczcie z ciastami i butelką wina.

Metody wprowadzone przez Morawieckiego przerwały ciąg represji. Drukarze po prostu bezpiece „zniknęli z oczu”. Nieustannie też przybywali nowi i mnożyły się miejsca, w których można było drukować. Angażowanie ludzi z różnych środowisk poszerzało zakres dostępności pisma a redakcja zyskiwała ciągle nowych współpracowników. Dążeniem Morawieckiego było opieranie druku nie na dużych, kosztownych powielaczach czy offsetach, które trudno zdobyć a łatwo stracić. Preferował sprzęt możliwy do samodzielnego skonstruowania – tani, lekki, mobilny, praca na którym nie wiąże się z żadnym hałasem. Jako optymalną technikę poligrafii uważał sitodruk, sprawnemu drukarzowi pozwalający powielić w ciągu jednego dnia kilka tysięcy stron wysokiej jakości druku. Metody działania wprowadzone przez Morawieckiego zaowocowały pojawieniem się całego mnóstwa nowych niezależnych inicjatyw wydawniczych. Sam zaś „Biuletyn Dolnośląski” stał się najważniejszym miesięcznikiem drugiego obiegu w południowo – zachodniej Polsce. Zarówno wprowadzenie stanu wojennego, jak i największe nawet fale aresztowań nie zakłóciły jego wydawania – z terminowością szwajcarskiego zegarka ukazywał się aż do roku 1990.

Dolnośląski Sierpień 1980

Wśród członków nowopowstających zespołów drukarskich były osoby piszące artykuły do „Biuletynu”, lecz jednak kontakt całej poligraficznej siatki z redakcją opierał się na zasadach najściślejszej konspiracji. Dzięki temu SB obserwując redaktorów nie była w stanie wytropić tą drogą drukarzy. Pozwoliło to niektórym osobom z redakcji, m.in. samemu Kornelowi Morawieckiemu, występować na łamach „Biuletynu” pod własnym imieniem i nazwiskiem. Oczywiście oznaczało to otwarte represje ze strony SB – na przełomie 1979 i 1980 roku Morawiecki zaczął był zatrzymywany, przesłuchiwany i śledzony.

W lipcu 1980, wraz z początkiem strajków na Lubelszczyźnie, redakcja „Biuletynu” poczuła się zobowiązana do informowania Dolnoślązaków o mających miejsce wydarzeniach oraz apelowania o solidarność z rodakami, podejmującymi walkę o elementarne prawa. Pierwsza fala protestów wygasła, ale w sierpniu wybuchła kolejna, przy czym z gazetek wydawanych w strajkującej Stoczni im. Komuny Paryskiej, przywiezionych przez współtworzących „Biuletyn” Helenę i Romualda Lazarowiczów wynikało, że do postawionych postulatów należało prawo do wolnych związków zawodowych i likwidacja cenzury. Dla Kornela Morawieckiego nie ulegało wątpliwości, że wyartykułowanie takich żądań oznaczało początek największego w powojennej Polsce ruchu na rzecz obywatelskiej podmiotowości a może nawet – niepodległości. Jako swój obowiązek uznał dążenie do włączenia innych regionów Polski w walkę zainicjowaną na Wybrzeżu. Spodziewając się, że w zaistniałej sytuacji władze zechcą uwięzić aktywnie działających opozycjonistów, przeniósł się do jednego z miejsc, gotowych do tajnego druku. Krokiem tym ubiegł Służbę Bezpieczeństwa, która właśnie zaczęła dążyć do jego zatrzymania. W ukryciu zredagował specjalny numer „Biuletynu Dolnośląskiego”, zawierający listę 21 postulatów oraz wezwanie do przyłączenia się do generalnego strajku, zainicjowanego na Wybrzeżu. Starał się też jak największą część drukarzy i kolporterów zmobilizować do maksymalnej aktywności. Nie było to łatwe, z powodu okresu wakacyjnego wielu współpracowników przebywało poza Wrocławiem. Pierwszego dnia drukiem zajął się sam, w następnych do pracy przyłączały się kolejne osoby. Rolę łączników i kolporterów w dużej mierze przejęły jego własne dzieci, wraz z dwunastoletnim Mateuszem, który także licznych kolegów z Wrocławia i miejscowości sąsiadujących z „Kornelówką” zaangażował do codziennego rozkładania egzemplarzy „Biuletynu” w autobusach, tramwajach, wagonach pociągów, na przystankach, w bramach kamienic i na klatkach schodowych. Rankiem 26 sierpnia, dźwigając torby materiałów poligraficznych i nocnego wydruku, Morawiecki wsiadł do autobusu, którym zamierzał dojechać do kolejnego mieszkania, mającego służyć jako powielarnia. Po chwili jednak kierowca zatrzymał pojazd i głośno oznajmił, że w związku z rozpoczynającym się strajkiem zmieni trasę, kierując się w stronę zajezdni. Pasażerowie zareagowali owacyjnymi oklaskami. Chwilę później Morawiecki znalazł się na terenie zajezdni MPK przy ul. Grabiszyńskiej, gdzie formującemu się komitetowi strajkowemu zgłosił gotowość służenia drukiem i każdą inną formą pomocy. Tego samego dnia stanęła wielka część zakładów pracy Wrocławia a zajezdnia przy Grabiszyńskiej stała się dolnośląskim centrum narodowego protestu. Wojewódzkie władze partyjne i państwowe zareagowały deklaracją gotowości do rozmów i zawarcia porozumienia. Morawiecki był jednym ze stanowczo odradzających jakiekolwiek negocjacje na szczeblu regionalnym, dostrzegając w nich dążenie do szerzenia podziałów w ruchu strajkowym. Odpowiedzią było więc wskazanie działającego w Stoczni Gdańskiej Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego jako podmiotu uprawnionego do zawierania porozumień.

Solidarność – 16 miesięcy nadziei

31 sierpnia, po podpisaniu Porozumień Gdańskich, na Dolnym Śląsku zakończyły się strajki. Morawiecki natychmiast włączył się w organizowanie NSZZ Solidarność zarówno na szczeblu regionu, jak i w swoim zakładzie pracy. Spodziewając się dążenia władz do odebrania społeczeństwu zdobyczy Sierpnia swoim drukarzom nie tylko zalecał dalsze trwanie w konspiracji, ale też nadal tworzył nowe zespoły i punkty tajnej poligrafii. Za jedno z ważnych zadań uznał też zdobywanie informacji o krokach, potajemnie przygotowywanych przez komunistyczny reżim. Przypuszczał, że źródłem takich wiadomości mógłby być jego przyjaciel Marek Petrusewicz – niegdysiejszy pływacki mistrz świata, jako ważny działacz Wojskowego Klubu Sportowego „Śląsk” od dziesięcioleci pozostający w bliskich relacjach z wyższymi oficerami Śląskiego Okręgu Wojskowego. Petrusewicz w tym czasie pragnął się włączyć w dokonujący w Polsce wielkich przemian ruch Solidarności. Morawiecki przekonał go, że najbardziej przydatny będzie jako osoba nadal związana z kadrami wojska, gdyż uzyskiwane z tych kręgów informacje mogą się okazać bezcenne.

Szanse na obalenie pojałtańskiego ładu Europy środkowo – wschodniej i odzyskanie przez Polskę niepodległości dostrzegał Morawiecki we wspólnej walce narodów, zniewolonych komunizmem. Jednym z jego pierwszych współpracowników z terenu Związku Sowieckiego został pochodzący z Brześcia, przebywający na kontrakcie naukowym w Polsce historyk Mikołaj Iwanow. We wrześniu 1981, tuż przed I Zjazdem Delegatów NSZZ Solidarność przywiózł on z Moskwy „Posłanie do zjazdu Solidarności”, którego autorami byli założyciele działającego w ZSRR konspiracyjnych wolnych związków zawodowych. Z uwagi na ryzyko przewożenia takiego dokumentu przez granicę Iwanow nauczył się go na pamięć. Po jego odtworzeniu „Posłanie” zostało przetłumaczone na język polski i opublikowane w „Biuletynie Dolnośląskim”. Morawiecki przekazał je Prezydium Zjazdu, które jednak odmówiło jego odczytania. Równocześnie zrobiło ono jednak ogromne wrażenie na setkach delegatów, którzy jego treść poznali z łam „Biuletynu”. W wyniku ich żądania list związkowców rosyjskich nie tylko został odczytany, ale też Zjazd odpowiedział „Posłaniem do ludzi pracy Europy wschodniej”, wyrażającym solidarność we wspólnych dążeniach.

W związku z propagandową furią, upowszechniającą w krajach bloku sowieckiego fałszywy obraz wydarzeń w Polsce, jesienią 1981 Morawiecki wydrukował przeznaczone dla radzieckich żołnierzy stacjonujących w Polsce rosyjskojęzyczne gazetki. Wyjaśniał w nich rzeczywiste cele polskich dążeń i wskazywał na wspólnotę losu mieszkańców Polski i ZSRR. Władze zareagowały aresztowaniem Morawieckiego pod zarzutem podważania sojuszy, na co z kolei dolnośląska NSZZ Solidarność zażądała uwolnienia go pod groźbą rozpoczęcia strajku generalnego w jego obronie. Efektem było uwolnienie i zgoda, by w czasie sądowego procesu, który zaczął się prawie natychmiast, Morawiecki występował z wolnej stopy.

W czasie I Zjazdu Delegatów NSZZ Solidarność Morawiecki został członkiem komisji, powołanej do analizowania zagrożeń dla działalności związkowej. Wnioski, jakie przekazywał, wynikały z wiadomości uzyskiwanych od Marka Petrusewicza, informującego o przygotowaniach wojska do działań, jak wszystko na to wskazywało, przeciw ludności cywilnej. Następstwem tych ostrzeżeń była decyzja dolnośląskiej Solidarności o wypłaceniu z rachunku bankowego a następnie ukryciu wszystkich związkowych pieniędzy. Morawiecki doradzał przygotowanie się do działania w warunkach konfrontacji z reżimem. Do zaleceń tych w największym stopniu zastosowała się ciągle działająca w konspiracji wydawniczo – kolportażowa siatka „Biuletynu Dolnośląskiego”, ciągle szkoląca nowych drukarzy, pozyskująca kolejne lokale, gromadząca zapasy papieru i materiałów poligraficznych. W tym samym czasie we Wrocławiu uruchamiana była nowoczesna drukarnia Solidarności, podarowana przez związkowców skandynawskich i za sprawą której były już zbędne dotychczas używane powielacze. Morawiecki wszystkie je poukrywał w bezpiecznych miejscach. W związku z coraz bardziej alarmującymi sygnałami od Petrusewicza wszystkim, którzy w razie frontalnego ataku ze strony władz mogliby się spodziewać aresztowania, zalecał unikanie nocowanie we własnych domach.

Pierwsze dni stanu wojennego

15 grudnia 1981 Morawiecki miał się stawić na kolejnym dniu wytoczonego mu procesu. Trzy dni wcześniej, w sobotę 12 grudnia, krążył samochodem po Wrocławiu, rozwożąc paczki z „Biuletynem Dolnośląskim”, jeden z powielaczy dostarczając do domu Tadeusza Świerczewskiego. Późnym wieczorem, w mieszkaniu współpracowniczki Hanny Łukowskiej – Karniej konsultował się z prawniczką, proponującą linię obrony w kolejnych dniach procesu. Już w drodze na te spotkanie zaniepokoiły go kolumny wojskowych pojazdów. Kiedy więc w mroźną noc jego samochód odmówił posłuszeństwa tym bardziej wolał nie nocować w swoim domu. Niemal w tym samym czasie poszukiwała go w nim SB. O 5 rano wiadomość o wprowadzeniu stanu wojennego podała stacja Polskiego Radia „Dla Tych Co Na Morzu”. Usłyszał ją kolega Morawieckiego z Instytutu Matematyki, natychmiast przyszedł do Hanny Łukowskiej – Karniej, znanej mu jako kolporterka „Biuletynu Dolnośląskiego”, by jak najpilniej ostrzegła szefa tegoż wydawnictwa. Z kolejnych informacji wynikało, że trwały masowe aresztowania, ZOMO wdarło się do siedzib Solidarności, na ulicach pojawiły się czołgi. Przez mieszkanie przy ul. Kamiennej przewijały się kolejne osoby, gotowe do podejmowania odważnych działań. Morawiecki stwierdził, że w tej sytuacji najpilniejszym celem dla niego i jego ludzi jest to, czego w zaistniałej sytuacji nie był w stanie zrobić nikt inny – odbudowa i uruchomienie związkowego systemu informacji. Głównym pismem NSZZ Solidarność Dolny Śląsk było „Z Dnia na Dzień”, którego dotychczasowa redakcja została rozbita represjami a poligrafia przejęta przez milicję. Na nowego redaktora naczelnego wyznaczył Romualda Lazarowicza. Równocześnie Joanna Moszczak poinformowała, że razem z mężem Wiesławem uniknęli aresztowania (SB w nocy wyrąbało siekierami drzwi, nie zastając ich w mieszkaniu) a w miejscu ukrywania się mają zapasy papieru i gotowe do uruchomienia powielacze. Utworzona na bazie konspiracyjnej struktury „Biuletynu Dolnośląskiego” poligraficzno – kolportażowa siatka Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ Solidarność w nocy z 13 na 14 grudnia 1981 wydała i rozpowszechniła pierwszy w stanie wojennym numer podziemnej, regularnie się ukazującej gazetki. Było nią pismo pod znanym Dolnoślązakom tytułem - „Z Dnia na Dzień”. Od wprowadzenia stanu wojennego do roku 1990 ukazały się 394 jego numery – najwięcej pośród wszystkich wydawnictw drugiego obiegu. Do wiosny 1982 wydawane było trzy razy w tygodniu. Już drugiego dnia stanu wojennego „Z Dnia na Dzień” drukowane było w dwóch podziemnych drukarniach, kolejne konspiracyjne powielarnie powstały w wielu miastach regionu a nawet poza jego granicami. Konspiracyjni kurierzy dostarczali do nich matryce z tekstami a wracali z informacjami dla redakcji oraz Regionalnego Komitetu Strajkowego.

W pierwszym dniu stanu wojennego Morawiecki spotkał się z ok. czterdziestoma współpracownikami, dającymi początek największej w Polsce tamtych dni organizacji solidarnościowego podziemia. Zespół ten miał stały kontakt ze związkowcami wszystkich większych zakładów pracy Wrocławia i wieloma innych miast regionu. Zapadła decyzja o rozpoczęciu podsłuchu częstotliwości radiowych, wykorzystywanych przez SB, milicję i wojsko. W pierwszych dniach stanu wojennego do celu tego wykorzystywano radiostacje, wymontowane przez Tadeusza Świerczewskiego z wycofywanych z użytkowania karetek pogotowia. Zaczął działać system łączności, opierającej się na kurierach, skrzynkach kontaktowych a także aparaturze krótkofalowej. Na wypadek, gdyby do działań przeciw Polakom bezpośrednio włączyło się wojsko sowieckie - ludzie Morawieckiego byli przygotowani do redagowania i druku pism i ulotek w języku rosyjskim. Powstała też komórka, zajmująca się ukrywaniem działaczy poszukiwanych przez służby reżimu. Pierwsze noce stanu wojennego Morawiecki spędził w mieszkaniu małżeństwa Maciejewskich. Przez następnych sześć lat ukrywał się w mieszkaniach ponad pięćdziesięciu rodzin.

W Polsce pogrążanej jaruzelskim mrokiem

Od momentu wprowadzenia stanu wojennego Morawiecki był orędownikiem utworzenia przywódczego ośrodka, koordynującego działania Solidarności w skali całego kraju. Miał nadzieję, że stanie się nim zainicjowany przez Eugeniusza Szumiejkę Ogólnopolski Komitet Oporu. Został on jednak storpedowany przez Zbigniewa Bujaka i innych działaczy, którzy Tymczasową Komisję Koordynacyjną NSZZ Solidarność powołali dopiero z końcem kwietnia 1982, kiedy nad sytuacją w Polsce niepodzielnie panował już reżim Jaruzelskiego a w społeczeństwie coraz bardziej dominowała apatia. Kierowana przez Morawieckiego konspiracyjna struktura, mimo braku pieniędzy, od pierwszych tygodni stanu wojennego rozwijała się bardzo dynamicznie. W dużej mierze składała się ona z naukowców Politechniki Wrocławskiej, potrafiących konstruować nowoczesną aparaturę, służącą wielu aktywnościom podziemia. Już na początku stycznia 1982 wyemitowała próbne audycje solidarnościowego radia. Udało się też uruchomić urządzenia, umożliwiające nawiązywanie łączności za pośrednictwem geostacjonarnego satelity Oscar-7. Podsłuch radiowy rozbudowywał się do rozmiarów kontrwywiadu, odnotowującego każdą, pojawiającą się w eterze, aktywność służb prześladujących społeczeństwo. Informacje z nasłuchu umożliwiały ostrzeżenie osób, znajdujących się pod obserwacją SB. Zaczęto też je drukować w przeznaczonych dla konspiratorów mini – biuletynach, dzięki którym mogli oni na bieżąco sprawdzać, czy nie są śledzeni. Współpracujący z Morawieckim zespół elektroników, na podstawie schematów technicznej budowy produkowanego w Zakładach Kasprzaka radioodbiornika Julia ustalił, że urządzenie to po pewnych przeróbkach służyć może jako skaner „przeczesujący” wszystkie podzakresy, wykorzystywane przez MO i SB. Zapadła decyzja o zakupie kilkunastu takich radioodbiorników. Sprowadzeniem koniecznych części zajęła się komórka, specjalizująca się w przemycie, do której należał Michał Gabryel – naukowiec i alpinista, mający sportowe i fachowe kontakty na Zachodzie. Pomimo niemal całkowitego zamknięcia granic możliwym okazało się sprowadzenie z Austrii potrzebnych konspiracji podzespołów, które do Polski trafiały wraz z importowaną aparaturą rentgenowską. Elementy przeznaczone dla podziemia były wlutowywane w nią w Wiedniu i przez współpracowników Morawieckiego wylutowywane po jej dostarczeniu do wrocławskich szpitali. Pomimo ciągłych represji imponujący był też rozwój podziemnego drukarstwa.

W drugim miesiącu stanu wojennego SB miała wszelkie podstawy do wniosku, że Morawiecki jest najpoważniejszym liderem podziemia co najmniej Polski południowo – zachodniej. Skutkiem tego było skoncentrowanie działań operacyjnych na jego środowisku oraz nieustanna inwigilacja jego rodziny.

Wiosną 1982 w kręgu liderów dolnośląskiego podziemia narastały różnice zdań na temat metod prowadzenia walki. Morawiecki uważał, że uratowana przed konfiskatą kwota 80 milionów zł powinna służyć jako gwarant bytu rodzin osób prześladowanych. Wychodził z założenia, że społeczna aktywność będzie większa, jeśli każdemu towarzyszyła będzie pewność otrzymywania przez jego bliskich pomocy materialnej w wypadku utraty pracy lub uwięzienia głównego żywiciela rodziny. Przewodniczący RKS NSZZ Solidarność Władysław Frasyniuk był też zwolennikiem krótkotrwałych strajków, które inni działacze uważali za szkodliwe, gdyż pozwalające służbom reżimu rozpoznać i dyscyplinarnie zwolnić osoby najbardziej ofiarne i pełniące rolę zakładowych liderów. Czarę goryczy przelała decyzja Frasyniuka o wyłączeniu się dolnośląskiej Solidarności z demonstracji, w innych miastach Polski zapowiedzianych przez Solidarność na 1 i 3 maja 1982. Ułatwiło to władzom skoncentrowanie sił ZOMO tam, gdzie manifestacje miały się odbyć a na Dolnym Śląsku wywołało poczucie dezercji w dniach protestu pozostałej części kraju. Skutkiem była decyzja Morawieckiego i grupy osób z nim związanych o utworzeniu organizacji działającej niezależnie od NSZZ Solidarność i jasno artykułującej daleko idące cele polityczne.

Solidarność Walcząca

Z końcem maja 1982 redakcja „Z Dnia na Dzień”, wraz ze sprzętem należącym do NSZZ Solidarność, zostały przekazane Regionalnemu Komitetowi Strajkowemu, opuszczanemu przez Morawieckiego. Członkowie siatki wydawniczo – kolportażowej stanęli przed wyborem miejsca swojej dalszej aktywności. Zdecydowana większość wybrała uczestnictwo w nowej organizacji, łączone z kontynuacją pracy na rzecz NSZZ Solidarność. Było to zgodne ze stanowiskiem formującej się nowej organizacji: „Uznajemy przywódczą rolę NSZZ Solidarność i deklarujemy każdą pomoc, ale zastrzegamy sobie prawo do własnej inicjatywy”. Odpowiedzią na wezwanie do oddania czci ofiarom w półrocze stanu wojennego była ogromna demonstracja w dniu 13 czerwca 1982, która po zaatakowaniu przez ZOMO przerodziła się w walki uliczne, doprowadzające niemal do wyparcia na kilka godzin sił milicyjnych z części miasta. Z oczywistą przesadą wydarzenia te zaczęły być zwane Pierwszym Powstaniem Wrocławskim i stały się początkiem permanentnych starć na ulicach dolnośląskiej stolicy, trwających do połowy lat osiemdziesiątych.

W wielu wypowiedziach programowych Morawiecki podkreślał konieczność współdziałania wszystkich narodów, zniewolonych przez komunizm. Stąd już w 1982 Solidarność Walcząca wydawała w języku czeskim pismo „Nazory”. Przez południową granicę było ono przemycane głównie przez Polaków zatrudnionych w fabrykach Czechosłowacji. W związku z tym, że w większości były to zakłady przemysłu włókienniczego, w przeciwnym kierunku nieustannie sprowadzane była niezbędne w sitodruku tkaniny szyfonowe, udostępniane przez Solidarność Walczącą wszystkim, pragnącym się zajmować podziemnym drukarstwem.

Wyartykułowanie przez Morawieckiego pełnej niepodległości oraz rozbicia sowieckiego imperium wraz z jego komunistycznym porządkiem przyciągnęło do jego organizacji tysiące osób zdecydowanych na konsekwentną walkę i gotowych na poniesienie ofiar. Do Solidarności Walczącej włączały się też całe konspiracyjne struktury, wydające swoje własne pisma. Należały do nich Narodowo -Wyzwoleńcza Organizacja „Lechia”, Młodzieżowy Ruch Oporu Solidarność czy redakcja i drukarsko – kolportażowa siatka jednego z większych pism podziemia – „Wiadomości Bieżących”. Morawiecki był zwolennikiem przyjmowania do Solidarności Walczącej także młodzieżowych grup rwących się do walki zbrojnej. Ich działalność poza strukturami organizacji nieuchronnie prowadziłaby do ludzkich tragedii a po włączeniu do SW wykonywały one zadania często ryzykowne, ale nie oznaczające rozlewu krwi. Po paru latach Solidarność Walcząca rozrosła się do rozmiarów organizacji działającej we wszystkich dużych miastach Polski, przy czym potencjał ośrodków takich, jak Górny Śląsk, Trójmiasto, Warszawa czy Poznań był bardzo znaczący.

Wraz z rozwojem formacji w łonie jej przywódców stanęła kwestia jej organizacyjnego ładu. Andrzej Zarach był zwolennikiem struktury scentralizowanej i uporządkowanej. Zwyciężyła koncepcja Morawieckiego, polegająca na samorzutnym rozbudowywaniu się ogniw, mających taki potencjał. Przy tym poszczególnym jednostkom gwarantowano duży zakres autonomii, pozwalający im działać całkowicie samodzielnie. Okazało się, że ten model był niemożliwy do rozrysowania i rozpracowania przez Biuro Studiów MSW. Zarazem największe nawet fale aresztowań nie zakłócały działania organizacji. Np. w roku 1983 SB zatrzymała ponad stu działaczy SW, co nie uszczupliło rozmiaru działań organizacji. Morawiecki uważał też, że każdy działacz sam powinien określać rodzaj aktywności, na jakiej się skoncentruje. Owocem takiego założenia było powstanie ponad stu redakcji pism, dysponujących własnym zapleczem poligraficznym a także zespołów radiowych czy grup wykonawczych, specjalizujących się w akcjach ulotkowych, malowaniu napisów, rozwieszaniu transparentów czy stawianiu czynnego oporu w obronie atakowanych demonstracji. Morawiecki uważał jednak, że bez względu na swoją specjalizację każdy konspirator powinien nie tylko umieć drukować, ale też samodzielnie, na bazie ogólnodostępnych sprzętów i materiałów, stworzyć własną małą poligrafię. W tym celu prowadzone były nieustanne kursy drukarskie, w których uczestniczyło też mnóstwo adeptów spoza organizacji. Efektem był tzw. „niezniszczalny druk” czyli natychmiastowe odtwarzanie się niezależnych wydawnictw nawet po największych falach represji. Morawiecki nie określał też nazbyt ściśle ideowego kształtu SW. Sam propagował idee solidaryzmu, ale za wystarczający „wspólny mianownik” członków organizacji uważał antykomunizm i walkę o niepodległość. Stąd też w Solidarności Walczącej znaleźli się ludzie na łamach swych gazetek artykułujący poglądy np. konserwatywne czy liberalne.

Rozwój organizacji oraz nieuchwytność jej ukrywającego się lidera w połowie lat osiemdziesiątych doprowadziły kierownictwo MSW do wniosku, że przyczyna leżeć musi w zinfiltrowaniu przez działaczy Solidarności Walczącej wrocławskich organów Służby Bezpieczeństwa. Popchnęło to gen. Czesława Kiszczaka do czystek, polegających na zwolnieniu kilkudziesięciu funkcjonariuszy. Nie było wśród nich osób, przeciw którym akcja ta była wymierzona - współpracowników SW. Dalszy brak sukcesów w walce z tą organizacją spowodował kolejne bezprecedensowe decyzje: polecenie użycia wszystkich sił i środków, celem rozbicia organizacji i zatrzymania Kornela Morawieckiego a także zgodę na nieograniczoną działalność na terenie Polski zachodniej wschodnioniemieckich służb specjalnych Stasi. W roku 1986 do Wrocławia skierowana została specjalna jednostka SB, mająca zakaz kontaktowania się ze swymi odpowiednikami dolnośląskimi i prowadzić niezależne od nich działania, mające na celu ujęcie Kornela Morawieckiego. Kontrwywiad Solidarności Walczącej szybko zorientował się, że we Wrocławiu zaczęły operować służby dopiero poznające miasto. Z powodu działania często niemal bez łączności radiowej nie do końca rozpoznana została natomiast metoda, za pomocą której podjęła ona kroki w celu schwytania lidera organizacji. Była ona prosta, ale wymagała użycia ilości ludzi i sprzętu w liczbie, której Solidarność Walcząca się nie spodziewała. Polegała bowiem na objęciu permanentną, całodobową obserwacją kilkudziesięciu miejsc, co do których zachodziło podejrzenie, że w swej konspiracyjnej działalności mógł się w nich kiedyś pojawić Kornel Morawiecki. Przewodniczący Solidarności Walczącej prawdopodobnie nie docenił skali przeprowadzanej przeciw niemu operacji. 9 listopada 1987 roku odbywał spotkanie w jednym z dziesiątek lokali od ponad roku obserwowanych bardzo profesjonalnie przez 24 godziny na dobę. Aresztowania, mającego miejsce w bloku mieszkalnym przy ul. Zielińskiego, dokonał oddział używający broni i środków pirotechnicznych. Teren zabezpieczała duża ilość pojazdów z ludźmi wyposażonymi w karabiny gotowe do strzału. Po kilkugodzinnym uwięzieniu w areszcie wrocławskiej SB, wraz ze świtem następnego dnia, po przykuciu kajdankami do wnętrza śmigłowca, Morawiecki został przetransportowany do Warszawy.

Więzienie, deportacja, marginalizacja

W warszawskim więzieniu spędził Morawiecki pół roku. W tym czasie toczyło się śledztwo, którego uwieńczeniem miał być spektakularny proces. Możliwe też jednak w tym czasie krótkie spotkania z członkami najbliższej rodziny. Na pytania o stan zdrowia i wygląd legendarnego przywódcy odpowiadali potem, że dzięki codziennej gimnastyce jest w dobrej formie i w ciągu lat pozostawania w ukryciu wiele się nie zmienił. Poza jednym – niegdyś czarne włosy zmieniły swą barwę na śnieżną biel.

Dwa miesiące po aresztowaniu w rękach SB znalazł się także następca lidera SW – Andrzej Kołodziej. W końcu kwietnia 1988 w warszawskim więzieniu przy ul. Mokotowskiej doszło do niespodziewanego spotkania. Prof. Andrzej Stelmachowski wraz z ks. Alojzym Orszulikiem poinformowali Morawieckiego, że stan zdrowia Kołodzieja jest krytyczny i w związku z zagrożeniem życia konieczne jest natychmiastowe leczenie w specjalistycznej klinice w Rzymie. Władze wyrażają zgodę na ten niezbędny wyjazd pod warunkiem, że w podróży Kołodziejowi towarzyszył będzie Morawiecki. Informacja była uwiarygodniona nie tylko dokumentacją medyczną, ale też tym, że wcześniejszy pobyt Kołodzieja w więzieniach o najsurowszym rygorze zrujnował jego zdrowie. Przemawiał za tym także fakt śmierci, w wyniku choroby nowotworowej, członków najbliższej rodziny, m.in. siostry. Po otrzymaniu zapewnienia, że Morawiecki będzie mógł bezzwłocznie powrócić do kraju, zdecydował o towarzyszeniu swemu przyjacielowi w podróży, mającej mu uratować życie. W czasie krótkiego pobytu w Rzymie został przyjęty na audiencji osobistej przez papieża Jana Pawła II i odbył szereg rozmów z działaczami polskiego wychodźstwa politycznego. Powrót do Polski zakończył się jednak zatrzymaniem na lotnisku i, po zamianie paszportu na dokument uprawniający do jedynie jednorazowego przekroczenia granicy, ponowną deportacją. Tym razem Morawiecki znalazł się w Wiedniu. Wśród kontaktujących się z nim osób był i ks. Alojzy Orszulik, telefonicznie wyrażający ubolewanie z faktu, że nie dopuszczając do powrotu do Polski władze złamały gwarancje, złożone w tej sprawie stronie kościelnej. Krótkotrwała fala strajków, jaka przetoczyła się przez Polskę w tamtym czasie pozwalała wnioskować, że deportacja Morawieckiego mogła mieć na celu wyeliminowanie jego osoby z biegu wydarzeń, toczących się w kraju. W maju strajki jednak wygasły, co prowadziło do wniosku, że powrót nie jest sprawą pilną a celowym może być odbycie spotkań z politykami, działającymi na emigracji. Pomimo nieposiadania ważnego paszportu a tym samym niemożności uzyskania standardowych wiz, dzięki pomocy Rządu Rzeczpospolitej Polskiej Na Uchodźstwie, możliwym okazał się nie tylko pobyt w Wielkiej Brytanii, ale także w USA i Kanadzie. W Londynie Morawiecki został przez prezydenta Kazimierza Sabbata odznaczony Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta. W Stanach Zjednoczonych odbył rozmowy m.in. z Janem Nowakiem Jeziorańskim, Zbigniewem Brzezińskim i przedstawicielami waszyngtońskiego Departamentu Stanu. Na każdym kroku Morawiecki miał świadomość bliskiej obecności funkcjonariuszy komunistycznych służb specjalnych, co miało też swój wyraz w relacjach z jego pobytu na Zachodzie, publikowanych na łamach „Trybuny Ludu” i w innych organach propagandy. W sierpniu, w czasie pobytu w Kanadzie, udało się jednak „urwać ogon” PRL-owskich szpiegów i po wylocie do Wiednia, posługując się cudzym paszportem, przekroczyć polską granicę. W kraju dogasała fala strajków znacznie większa od wiosennej. O dalszym biegu wydarzeń przesądzić miały rozmowy, podjęte przez część opozycji z gen. Czesławem Kiszczakiem.

Przeciw postkomunistycznemu modelowi transformacji

Z końcem sierpnia 1988 Morawiecki znów stanął na czele Solidarności Walczącej nadal pozostającej w konspiracji, ale rozpoczynającej też działalność jawną za pomocą swych oficjalnych przedstawicieli oraz Klubów Myśli Politycznej „Wolni i Solidarni”. Organizacja sprzeciwiała się modelowi ugody, zawieranej przez część przedstawicieli Solidarności z reżimem komunistycznym. W artykułach takich, jak „Kanty Okrągłego Stołu” Morawiecki oceniał, że istotą realizowanych przemian jest kooptacja do gremiów rządzących Polską nowych elit o rodowodzie w części solidarnościowym. Ceną tej transakcji będzie gwarancja bezkarności i materialne uprzywilejowanie dotychczasowych „właścicieli Polski Ludowej”. Morawiecki przewidywał powstanie bardzo niesprawiedliwego ładu, w którym swobody demokratyczne w dużej mierze będą fikcją, klasa posiadająca składać się będzie z uwłaszczonej komunistycznej nomenklatury a wszystkie ciężary dotkliwych reform spadną na barki społeczeństwa. Z tej przyczyny obrady okrągłego stołu ocenił negatywnie i wezwał do zbojkotowania tzw. kontraktowych wyborów, mających się odbyć w czerwcu 1989. Po latach, w rozmowie z Igorem Janke stwierdził jednak, że ucieszył go dobry wynik, uzyskany w nich przez stronę solidarnościową. Wybór Jaruzelskiego na pierwszego prezydenta III RP, brak jakiejkolwiek weryfikacji w wymiarze sprawiedliwości, obciążonym bezmiarem sądowych zbrodni, masowa wyprzedaż narodowego majątku, dramat bezrobocia – potwierdzały przewidywania.

Służba Bezpieczeństwa działania operacyjne, prowadzone przeciw Solidarności Walczącej i jej przewodniczącemu zawiesiła w maju 1990. Do lipca tegoż roku Kornel Morawiecki formalnie pozostawał osobą ukrywającą się, co było formą wyrażania sprzeciwu wobec dokonującego się w Polsce modelu ustrojowej transformacji. Latem 1990 rozpoczął budowę jawnej organizacji politycznej, znanej jako Partia Wolności – Solidarność Walcząca. W roku 1991 wydawał gazetę pt. „Dni”. Pomimo starań – dopiero po kilku latach umożliwiono mu powrót do pracy zawodowej, przerwanej wprowadzeniem stanu wojennego. Pomimo kilkakrotnego kandydowania w wyborach do Sejmu i Senatu w ławach poselskich zasiadł dopiero w roku 2015.

Pytany o ocenę zmian, do jakich doszło w ostatnich dekadach XX w. i roli, jaką odegrała w nich jego organizacja stwierdził, że „zawsze należy dążyć do budowy lepszego świata, ale pamiętać trzeba, że w rzeczywistości doczesnej wszelkie stany idealne nie są możliwe. Poniesiony przez nas trud daje nam prawo do satysfakcji z tego, że przyczyniliśmy się do powstania świata trochę lepszego”.

 

Artur Adamski