Maciej. Ilu z nas pamięta go jeszcze jako szczupłego, wysokiego studenta, który z wielką determinację włączył się w walkę z komunistycznym systemem? Ilu z nas pamięta, jak czasami przez przypadek wpadał w trakcie spotkania redakcji „Czasu Kultury” i, nic nie mówiąc, cierpliwie kiwał głową na wciąż rosnącą objętość pisma?
A jak się to zaczęło? Pewnego zimowego wieczoru niesławnego 1982 roku, na przełomie chyba lutego i marca, zapukał do naszego domu przy ulicy Mikstackiej mój przyjaciel z PWSSP, grafik Andrzej Piątek, który całym sobą oddany sprawie wolności, z niezwykłym poświęceniem angażował się w podziemną aktywność. Andrzej zadał z właściwą sobie powściągliwością tylko jedno pytanie: czy nie przechowalibyśmy z Anką kogoś przez krótki czas, pewnego uciekiniera z obozu internowania w Gębarzewie, do chwili znalezienia dlań stałego lokum. Nie wahaliśmy się ani chwili, i wtedy powoli zza garażu, z cienia wysunął się wysoki, młody blondyn, w rozpiętej na piersi koszuli, mimo iż na dworze był parostopniowy mróz.
I tak Maciej zamieszkał u nas, na piętrze, w najmniejszym pokoju od strony ogrodu. Odtąd każdy dzwonek do drzwi budził w nas dodatkowe napięcie. Zanim otworzyłem gościom, z okna biblioteki na piętrze wypatrywałem, kto zacz, czy osoba znajoma, czy może esbecy, ze względu na bezpieczeństwo naszego młodego lokatora. Andrzej dostarczył nam wkrótce jeszcze innego gościa. Był to malutki kotek – podobno dziecko kotki o imieniu Kuroń – który na cześć darczyńcy został ochrzczony imieniem Piątek i, podobnie jak jego matka, okazał się... kotką. Z nią długie godziny bawił się i przekomarzał Maciej – w czasie siedzenia w swym małym, prywatnym quasi–więzieniu. Maciej nie potrafił jednak siedzieć bezczynnie, nie mógł nie działać. Zaczął chodzić na patriotyczne msze i demonstracje, choć jego wzrost nie pozwalał mu wtapiać się w tłum. Malował napisy na murach, rozrzucał ulotki. W poznańskiej Solidarności bano się jego aktywności, posądzano o radykalizm. W czerwcu wrócił do Gębarzewa i wypuszczony po miesiącu z samego internowania, zerwał się śledzącym go tajniakom. Trafił znów do naszego domu, by swobodniej działać w podziemiu. Kiedy na dole odbywały się spotkania towarzyskie, narady innych działaczy podziemia albo Anka prowadziła lekcje angielskiego, Maciej siedział za drzwiami w małym pokoiku na górze, gdzie jedynym sprzętem poza tapczanem był telewizor Rubin.
Na Mikstackiej Maciej poznał Grzegorza Schetynę, który był wówczas naszym łącznikiem z podziemnym Wrocławiem. Grzesiu wiosną 1983 roku wprowadził Macieja do utworzonej przez Kornela Morawieckiego radykalnej podziemnej organizacji Solidarność Walcząca. W ten sposób Maciej uniezależnił się od słabo zakonspirowanej poznańskiej Solidarności i rozpoczął budowę własnej struktury podziemnej. Angażował w nią przyjaciół, głównie tak jak on studentów, choć sam, z wiadomych względów, na trzeci rok architektury nie powrócił już do końca lat 80. I tak zapewne, wolno, leniwie można nizać słowa, wydobywać okruchy zdarzeń z pamięci, wspominać Macieja, lecz przecież nie uda się w ten sposób wypełnić bolesnego braku jego obecności.
Może to, co było pierwsze? Pierwsza ucieczka z internowania, po głodówce, przez szpital, czy też pierwsze... włamanie. Tak, tak, włamanie. Jeszcze tej samej wiosny, wieczorem, włamaliśmy się tuż przed godziną policyjną do biur jakiejś spółdzielni przy dzisiejszej ulicy 28 Czerwca 1956. Wyważyliśmy drzwi tak zwaną brechą, wynieśliśmy powielacz i maszynę do pisania... A potem, w czerwcu 1984 roku pierwsza wydana przez SW Oddział Poznań książka, tomik wierszy „W ziemi cieniach” mojego autorstwa, pierwszy poważny periodyk społeczno-polityczny całej SW, czyli „Czas”, którego redaktorem naczelnym został Włodek Filipek, pierwsze pismo literackie SW i pierwsze regularnie ukazujące się w Poznaniu, czyli „Czas Kultury”, pierwsze wielotysięczne nakłady ukazujących się co dwa tygodnie (!) numerów „Solidarności Walczącej”...
Pierwsza nasza wspólna wyprawa za granicę, do Niemiec, po wypuszczeniu Macieja we wrześniu 1986 roku – po papier, farbę drukarską, głowice do maszyn do pisania i po środki finansowe oraz po silnik do mojego zdezelowanego garbusa. Jechaliśmy maluchem, który ledwo dysząc, ciągnął przyczepkę, prześmiesznie wyglądając na autostradzie. Obaj z kolanami pod brodą, pod górę wyciągając maksymalnie 40 kilometrów na godzinę, otrąbiani przez niecierpliwe tiry.
Albo trzy ucieczki, choć Wikipedia mówi o dwóch, a niektórzy wspominają o czterech. Jedna, wspomniana już, z internowania, dwie z aresztów. Szczegóły tej trzeciej warte są dziś przytoczenia w ślad za opowieścią samego Macieja. Zatrzymany i wyjątkowo brutalnie potraktowany w siedzibie SB na Kochanowskiego, został następnie przewieziony do aresztu w Lesznie. Maciej nigdy nie poddawał się nastrojom rezygnacji. Rozpoczął powolne i systematyczne przygotowania do ucieczki. Na spacerach, wykorzystując nieuwagę strażników w wieżyczce, w jednym rogu przyległym do zewnętrznego muru podważał miotłą drucianą siatkę rozpostartą nad spacerniakiem. Jednocześnie w celi cierpliwie wyplatał pojedyncze nitki z koca i splatał je w sznurowadła. Inaczej ucieczka bez butów, a w szczególności skok, który Maciej planował z wysokiego muru, mogły się skończyć fatalnie. Kiedy przyszedł odpowiedni moment, podsadzony przez współwięźnia przeciągnął się przez szparę pod siatką i zeskoczył wprost na ulicę. Biegł, a potem szedł przez wiele godzin, wreszcie jechał autostopem, by znaleźć schronienie w jednej z parafii, chyba w pobliżu Kalisza. Możecie sobie wyobrazić, jak się zdumieliśmy pewnego wieczoru, widząc nagle Macieja w drzwiach, jakby nic się nie stało.
A ileż razy skakał z naszego balkonu na Mikstackiej, by przez ogród i chaszcze nad junikowską strugą uciekać przed niepożądanymi, nieznanymi gośćmi! Wspominaliśmy z Maciejem w trakcie naszego ostatniego spotkania, na obchodach rocznicy poznańskiej SW, że tak też było 5 lipca 1983 roku, kiedy Maciej myślał, że esbecy przyszli po niego, a po chwili, gdy sam już był na szczęście daleko, okazało się, że przyszli po mnie.
Maciej nocami drukował gazetki, pisma oraz kalendarze SW, projektowane przez Włodka Gorzelańczyka. Gdy było trzeba, pomagał w sprawach domowych nam i sąsiadom oraz wszystkim znajomym, którzy go znali, choć oczywiście nie wiedzieli oni, gdzie Maciej się ukrywa. Przyjął pseudonim Stefan Bobrowski – na cześć radykalnego i szlachetnego naczelnika Warszawy w powstaniu styczniowym, zabitego w podstępnym pojedynku. Chyba po zatrzymaniu w czasie demonstracji, gdy udało się Maciejowi wydostać na podstawie fałszywego dowodu osobistego (biuro legalizacyjne prowadził, podobnie jak też dbał o technikę przy podziemnym radiu, niezastąpiony i nieuchwytny dla SB Andrzej Piątek). Po tym zatrzymaniu, jeśli pamięć mnie nie myli, uznaliśmy, że pseudonim musi w razie wpadki być przechodni, choćby dla samego bezpieczeństwa Macieja, by nie został rozpoznany. Oświadczenia Stefana Bobrowskiego ukazywały się dalej, gdyż w jego rolę wcielali się czasami Szymon Jabłoński bądź Szymon Łukasiewicz.
Miał Maciej dzięki swojemu poświęceniu i postawie wielu oddanych przyjaciół. Był cichy, małomówny, nie palił, nie pił alkoholu, który lał się obficie w trakcie ówczesnych nocnych rozmów Polaków. Nie lubił tracić czasu na próżne czynności. Potrafił także wykorzystywać energię i zapał do podziemnej roboty tych, którzy się z nim i radykalizmem Solidarności Walczącej nie zgadzali, a nie znajdowali też dla swej, jak w przypadku Włodka Filipka, niepokornej natury miejsca w strukturze poznańskiego podziemia. Maciej zgadzał się na kolejne tytuły uruchamiane przez nas, w tym tak pokaźne objętościowo, jak „Czas”, „Czas Kultury” czy „Komentarz”, choć zdarzało się, że w chwilach kłopotów drukowano te dwa pierwsze opasłe pisma we Wrocławiu lub Warszawie. Po 1986 roku tworzyliśmy już rozbudowaną rodzinę podziemną wraz ze świetnie funkcjonującymi i współpracującymi z nami grupami „Obserwatora Wielkopolskiego”, „Veta” oraz Radia Solidarność. Pracowaliśmy razem i z czasem, jak słabły represje, bawiliśmy się razem. Końcowym efektem tej dobrej współpracy było uruchomienie wspólnego projektu po czerwcu 1989 roku, czyli oficjalnego tygodnika „Obserwator Wielkopolski”... Był więc Maciej pierwszym wydawcą „Czasu Kultury”, był jego drukarzem i kolporterem, był dobrym duchem prawie wszystkich ambitnych intelektualnie projektów podziemnego Poznania, a nie tylko, jak opowiadano powszechnie, zadymiarzem i radykałem.
Był też Maciek niezwykle uczynny. Nigdy nie dbał o siebie, był gotów do pomocy o każdej porze dnia i nocy, nie licząc się z własnym bezpieczeństwem, w najbardziej nawet błahych sprawach. Jak tylko sięgam pamięcią, nigdy nie powoływał się na własne zmęczenie czy potrzebę snu, którego zawsze mu przecież brakowało. Jeśli był na wolności, nie opuszczał żadnej demonstracji. Wraz ze swoimi chłopakami, w tym z niezwykle dzielnym Krzysiem Cnotalskim, jeździł także na „gościnne występy” do innych dużych miast, by wzmocnić tamtejsze demonstracje.
Tyle chciałoby się jeszcze opowiadać... A przecież odeszli już od nas, równie niesprawiedliwie szybko, wszyscy twórcy „Veta”: Wojtek Pawlak, Piotr Buczkowski, Jarek Maszewski, odeszli Włodek Filipek i Iwonka Burszta, wszyscy w pełni sił, w kwiecie wieku, wszyscy mogli jeszcze wiele lat służyć swojej wytęsknionej i w końcu przez siebie przecież wywalczonej wolnej Ojczyźnie. Mogli opiekować się swoimi bliskimi, rodziną, wreszcie służyć nam, ich przyjaciołom i znajomym z demokratycznej opozycji radą, pomocą, swoim doświadczeniem.
Maciej, jak powiedział nad jego grobem Kornel Morawiecki, nie powinien być przez nas odprowadzany na miejsce wiecznego spoczynku. Był przecież od Kornela, ode mnie czy Ryszarda Czapary młodszy. To on powinien nas odprowadzać w tę ostatnią, tu, na ziemi, drogę. Los postanowił inaczej, Bóg zaprosił go już do siebie. Być może potrzebował właśnie pomocy, potrzebował kogoś, kto zawsze jest tak uczynny, nigdy na nic się nie skarży i nic nie jest mu za ciężko zrobić.
Jeśli tak, niechże Najwyższy cieszy się Jego pomocą, tak jak i my kiedyś się nią cieszyliśmy.
Żegnaj, kochany Macieju!
Rafał Grupiński